Co cię nie zabije, to cię wzmocni

Napisane przez Anonimowy w

Jeśli wykonujesz pracę niewoliczą, to na pewno wiesz, że zawsze musisz być w formie. Zawsze na najwyższych obrotach przy minimum porcji żywieniowych. System sowiecki dążył do stworzenia swoistego perpetuum mobile z masy ludzkiej. Masa miała pracować za darmo, bez przerwy i w miarę możliwości nic nie jeść. Nic więc dziwnego, że masa chorowała. Oczywiście taniej było dać umrzeć, niż leczyć, ale jak na złość masa nie zawsze chciała tak po prostu kopnąć w kalendarz.
Władysława Banasiak z domu Lech zachorowała. Dopadła ją malaria, która nie była żadnym ewenementem w tym kontynentalnym kazachskim klimacie.

W międzyczasie w 1944 roku zachorowałam na malarię. Lekarstw nie było żadnych. Wiosną step pięlnie zakwitł jak dywan różnymi kwiatami. Mama zbierała piołun i macierzankę. Po zaparzeniu piłam te zioła, ale niewiele pomagały. Najpierw miałam straszne dreszcze, rzucało mnąj ak piłką, a potem temperatura 40ºC. Takie ataki miałam dwa razy dziennie. Zimą chroba cofnęła się i z nastaniem wiosny ponownie mnie zaatakowała. Byłam bliska śmierci.

Czy da się pracować niewolniczo, kiedy dzień w dzień ma się drgawki i temperaturę ponad czterdzieści stopni? Okazuje się, że tak, aczkolwiek wydajność jednak spada. W końcu jednak zasoby ludzkiej energii życiowej ulegają wyczerpaniu. Trzeba coś zrobić, cokolwiek, byle pozostać przy życiu.

Latem, gdy zboże było zebrane, przyjechało do kołchozu wojsko gruzińskie. Wywoziło ziarno i bydło. Za namową Rosjanki, u której mieszkaliśmy, zebrałam się na odwagę i poszłam do wojskowego lekarza Gruzina. Powiedziałam, kim jestem, że choruję na malarię i nie mam żadnych lekarstw. Lekarz potraktował mnei przyjaźnie, dał garść chininy, ale nie mam się chwalić Rosjanom, bo im by nie dał. To mnie uratowało, choroba zaczęła się cofać.

W tym fragmencie swoich wspomnień pani Władysława narzuciła sama sobie wewnętrzną cenzurę. Z jej relacji ustnej wiem (wszak to moja babcia), że do chininy ktoś - Gruzin? Polacy? - zalecił zastosowanie katalizatora. Tym katalizatorem był pędzony w ukryciu samogon. Porządną dawkę chininy rozpuszczono w porządnej dawce bimbru i dano Władysławie do wypicia. Skutek był łatwy do przewidzenia. Moja babcia straciła przytomność i nie odzyskiwała jej przez najbliższe trzy dni. Jej rodzina była przekonana, że to już koniec. Jakież było ich zdziwienie, kiedy chora po nerwowym oczekiwaniu doszła do siebie. Po malarii nie było śladu.

Ocena artykułu:

...tak prędko odchodzą

Napisane przez Anonimowy w

Są takie rzeczy, które zawsze, kiedy by nie nastąpiły, przychodzą nie w porę: ciąża i śmierć. Nigdy nie ma dobrego czasu na rodzenie dzieci, tak jak nigdy nie ma odpowiedniego na umieranie. Zwłaszcza jeśli śmierć zaskakuje człowieka w miejscu, w którym nie chciałby się znaleźć.
Ciężko się nam pogodzić z odejściem bliskiej osoby. Jeśli to odejście nastąpiło wskutek działań represyjnych, o pogodzeniu się nie ma mowy. Zostaje w człowieku trauma jak nigdy niegojąca się rana głęboka aż do odsłonięcia kości. Próbuje wówczas coś zrobić, cokolwiek, co pomogłoby znieść stratę. Jeśli jest pozbawiony wszelkich możliwości działania, skupia się na tym, by godnie pożegnać tego, kto go zbyt wcześnie opuścił. Zdarza się jednak, że i ta godność bywa niedostępnym luksusem. Wspomnienia z Syberii pani Władysławy Banasiak zd. Lech:

Zimą zmarł syn naszej sąsiadki, Olek, w wieku 16 lat na gruźlicę. Przeziębił się podczas pracy w lesie, brak leków i głód doprowadziły go do śmierci. Nie było z czego zrobić trumny. Mama dała deski z naszej pryczy, sąsiadka też, co mogła, pozbierała. Potem zbiły nędzną skrzynkę i zawiozły go sankami na cmentarz. Ziemia była głęboko zamarznięta, z trudem wykopały dołek przy pomocy kilofa i łomu, które pożyczyli im Rosjanie. Pomodliliśmy się, przysypali zmarzliną i śniegiem. Tak pozostał na nieludzkiej ziemi. Wiosną grób poprawiliśmy, żeby głodne psy nie wygrzebały go.

Co czuje matka, która kilofem rozbija ziemię, by oddać zmarzlinie swoje dziecko? Co czuje matka, kiedy jedyne, co może dać swemu zmarłemu dziecku, to skrzynka zbita z pozbieranych po ludziach desek? Co czuje, kiedy zamiast zapalać znicze na jego mogile, przychodzi sprawdzać, czy psy nie wykopały i nie rozszarpały ciała? Co czuje, kiedy wie, że aby jej syn miał "posłanie", ktoś inny został tego posłania pozbawiony? Nic nie mogła zrobić, żeby go wyleczyć i nic nie może mu dać, kiedy umarł. Jeśli jesteś matką, możesz zrozumieć jej ból.
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą - pisał ks. Twardowski. Choćbyśmy się nie wiem jak spieszyli i tak odejdą zbyt szybko.

Ocena artykułu:

Jeśli nic już nie masz, zawsze można zabrać ci polskość.

Napisane przez Anonimowy w

W 1941 roku sytuacja ZSRR nie była godna pozazdroszczenia. Bida z nędzą, armia ledwo dycha (co nie przeszkadza jej po drodze gwałcić wszystkiego, co się rusza), Hitler trzyma się nieźle i nie wiadomo, co będzie dalej. Trzeba było zapewnić sobie dodatkową pomoc. Skąd? Z Polski. To znaczy z obywateli polskich. Z tym obywatelstwem to jednak przepychanki były, bo według rządu polskiego (na uchodźctwie rzecz jasna) obywatelem polskim był każdy, kto w chwili wybuchu II wojny światowej posiadał obywatelstwo naszego kraju. Według władz ZSRR Polakami byli tylko ci, którzy mieli polską narodowość (co na przykład wykluczało z grona Polaków wielu Żydów). No, dobrze, ale co z tymi obywatelami? Stworzono z nich armię, której dowództwo powierzono generałowi Władysławowi Andersowi. Anders sam wypuszczony z więzienia NKWD pozbierał po obcej ziemi bidotę wypuszczoną z gułagów i stalinowskich więzień. Nie dość, że trzeba ich było doprowadzić do "stanu używalności", to jeszcze odpowiednio przeszkolić. Armię zaczęto formować w okręgu Buzułuku. Zebrano ponad 25 tysięcy osób, w tym 960 oficerów. Mało? Mało. Zwłaszcza oficerów mało. Upomniano się więc o resztę. Pani Władysława pisze o tym w swoich wspomnieniach:

Generał Anders formując Armię domagał się wypuszczenia na wolność 16 tysiący polskich oficerów (którzy byli już zamordowani w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie). Odpowiedź Stanina była, że już wszyscy są zwolnieni i uckeilki za granicę, chyba do Mandżurii. Generał nie podporządkował się rozkazom rosyjskim domagającym się wysłania Polskiej Armii na front i wyprowadził wojska do Iranu.

Tak, nie podporządkował się. Chciał walczyć po stronie aliantów, ale nie jako podwładny władz ZSRR. Z Iranu wojska polskie przeszły do Iraku, gdzie - jakże by inaczej - ochraniała strategiczne pola naftowe przed dywersją niemieckką. Z Iraku Polacy trafili do Palestyny, a z Palestyny do Włoch, gdzie wzięli udział w bitwie pod Monte Cassino. Sprawą zaginionych oficerów polskich zajął się Józef Czapski, sam przetrzymywany w Starobielsku. Nie znalazł odpowiedzi na pytanie, gdzie się podziali. Odpowiedzi dostarczyli w 1943 roku Niemcy, rozkopując ziemię w przykatyńskich lasach.

Jak to zwykle w życiu bywa, wielka polityka najbardziej odbija się na tych, którzy najmniej mają do powiedzenia, a najmniej do powiedzenia mieli Polacy zesłani do Kazachstanu.

Nie docierały do nas wiadomości o formowaniu Armii. Po tym incydencie zaczęły się represje. Odebrano nam polskie obywatelstwa i chcieli zmusić do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. W nocy zebrali wszystkich mężczyzn, pobili ich, kobiety pozamykali w komórce, ale nikt się nie podpisał i obywatelstwa rosyjskiego nie przyjęliśmy.

Potracili bliskich, pozbawiono ich dobytku, wywieziono wbrew ich woli i przymuszono do niewolniczej pracy. Czy można się dziwić, że bronili jedynej rzeczy, której nikt dotąd nie zdołał im odebrać? W końcu stracili i to. Oficjalnie zostali bez kraju. Jednak przynależność do danego narodu nosisz w sercu i jeśli tylko czujesz się Polakiem, nikt nie jest w stanie cię tego pozbawić. Nawet jeśli zabiorą ci papiery.

Ocena artykułu:

Młodość, stare zdjęcia i Monte Cassino

Napisane przez Anonimowy w

Chyba wszyscy słyszeli o czerwonych makach na Monte Cassino, których barwa dzięki polskiej krwi stała się jeszcze intensywniejsza. Wszyscy też, albo przynajmniej większość, spotkali się z zagadnieniem bitwy pod Monte Cassino, która stała się synonimem niezwykle krwawych walk i zwycięstwa za wszelką cenę. Niewielu jednak wie, że zwycięski szturm, w którym główną rolę odegrali Polacy, był czwartym atakiem z kolei, a wzgórze z klasztorem było oblegane przez wojska alianckie przez cztery miesiące. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę, że Polacy – tak jak Anglicy, Hindusi, Amerykanie i Nowozelandczycy w trzech wcześniejszych bitwach – wystąpili w roli mięsa armatniego. Atakowali na zaminowanym, kompletnie nieosłoniętym terenie, podczas gdy Niemcy zasypywali ich ostrzałem artyleryjskim. Fakt, że czwarta bitwa zakończyła się sukcesem Polacy zawdzięczają swojej niezwykłej waleczności i determinacji. Serię ataków przeprowadzonych w dniach 11-19 maja 1944 roku skazywano na nieuniknioną porażkę, co mogło się wydać logiczne, biorąc pod uwagę fakt, że w trzech wcześniejszych szturmach zginęło tak wielu żołnierzy, że z podstawowego składu poszczególnych dywizji przy życiu zostało mniej niż 10% ludzi, a niektóre jednostki trzeba było rozwiązać, ponieważ wybite zostały niemal do nogi. Polacy również ponieśli ogromne straty. Zginęło 924 żołnierzy, 345 uznano za zaginionych.

I tu przechodzimy do sedna. Zapewne nikt oprócz nas nie wie, że wśród tych 924 osób był Leon Chałupa, 33-letni syn Ferdynanda Chałupy i Heleny Strecker, dla którego tym razem los nie okazał się łaskawy. Leon Chałupa poległ. W jaki sposób zginął – nie wiadomo i raczej wątpliwe, byśmy kiedykolwiek mieli tego dociec. Wszystkie jego plany życiowe i marzenia rozwiały się wraz z armatnim dymem. Pozostał postacią na starej fotografii, uśmiechniętym młodym człowiekiem o przekornym spojrzeniu, który nie ma bladego pojęcia o tym, co już niedługo przyjdzie mu przeżyć. Urodzony w 1911 roku nigdy się nie zestarzał, a na zawsze odejdzie dopiero wtedy, kiedy przestaną istnieć stare zdjęcia, na których czas zatrzymał się pod koniec lat trzydziestych. My wbrew wszystkiemu chcemy, by jeszcze z nami pozostał i w tym celu właśnie powstała ta notka.

Leona wymienia w swoim pamiętniku Edward Chałupa przy nakreślaniu drzewa genealogicznego rodziny zamieszkującej Nowosielicę w powiecie śniatyńskim:

Następny syn Ferdynand, żona Helena z domu Strecker, on żywcem spalony w urzędzie gromadzkim przez rezunów ukraińskich, ona zastrzelona w czasie ucieczki przed barbarzyństwem ukraińskim, ich dzieci: Leon padł pod Monte Cassino, córka Helena, zamężna Czaplewska i druga córka, zamężna Szall. Następnie córka Teresa, zamężna Stokłosa W., oboje już nie żyją, ich syn ­Franciszek.

Czas, żeby wszyscy ujrzeli młodego podporucznika. Oto pierwsza z fotografii:



Po środku Leon Chałupa, syn Ferdynanda i Heleny Strecker. Obok niego z prawej strony Helena Chałupa, córka Augustyna i Rozalii Jackowskiej. Powyżej z prawej strony brat Heleny, Michał Chałupa. Są to wnuki Augustyna Chałupy i Józefy Janiczek. Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert.


I może jeszcze jedno zdjęcie, na którym Leon uśmiechnięty stoi pierwszy z prawej.


Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert

Leon dzielnie walczył i przez cały tydzień wymykał się przeznaczeniu. Od 11 maja 1944 roku trwał na pierwszej linii frontu. Los dopadł go na dzień przed zakończeniem walk, czyli 18 maja. Klasztor na Monte Cassino był już wtedy pusty, ponieważ Niemcy wycofali się chyłkiem. Nie wiedział o tym. Chyba nikt nie wiedział. Czy gdyby wiedział, walczyłby inaczej? Czy uniknąłby śmierci? Nie wiadomo.
Całe szczęście doceniono ofiarę młodego podporucznika. Pośmiertnie został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Teraz odpoczywa po walkach w towarzystwie kompanów z 18 Batalionu Strzelców na polskim cmentarzu wojennym na Monte Cassino. Ma swoją kwaterę - grób 7-C-1.
Spójrzcie jeszcze raz na obie fotografie. Przyjrzyjcie się temu młodemu człowiekowi. Można pomyśleć, że lubił się uśmiechać, prawda? Wesołe usposobienie widać w jego oczach. I niech tak zostanie.

Ocena artykułu:

Odwiedziny na Kresach - Nowosielica 2009, cz. 2

Napisane przez manix w

Ogromnym przeżyciem dla mnie było to, że mogłam po raz pierwszy zapalić znicz na tym miejscu, jednocześnie miejscu zagłady rodziców i rodzeństwa mojego Taty tym bardziej, że stało się to dopiero po 65 latach od Ich męczeńskiej śmierci.

Wnuczka Stanisława Winiarczyk zd. Chałupa zapala znicz na prochach swoich dziadków.

Nie byłoby to możliwe bez pomocy sędziwych już przyjaciół i kolegów naszych krewnych,
świadków ich życia i śmierci. Wspomnieniami i wspólną modlitwą uczciliśmy pamięć naszych bliskich.
Bóg zapłać im za okazane serce i modlitwę.

Wspólna modlitwa

Dzięki pomocy ludzi dobrej woli z Nowosielicy dotarliśmy także do miejsca, gdzie znajdował się przedwojenny urząd gromadzki, w którym banderowcy upa żywcem spalili naszych krewnych i innych Polaków mieszkającyh w Nowosielicy i Dżurowie.

Świadek tamtych tragicznych wydarzeń. Pomnik wystawiony przez naturę pomordowanym.


Odwiedziliśmy cmentarz polski, na którym zachowały się nagrobki naszych przodków.

Wspólna modlitwa przy grobie Józefa Chałupy i Magdaleny zd. Kelnar, protoplastów Rodziny Chałupa


Gościliśmy w domu naszego stryja Ferdynanda i jego brata Augustyna Chałupa. Odpoczywaliśmy na posesji Edwarda Chałupy, Ojca Jadwigi, dziadka Jolanty i jej mamy Heleny.

Posesja Edwarda Chałupy i Marii zd. Berezowska

We wszystkich tych miejscach mieliśmy możliwość wyrażenia wdzięczności Opatrzności Bożej za dar życia przekazany nam przez naszych rodziców. Tak się składa, że każda z nas poprzez jednego z rodziców związana jest z nowosielicką ziemią.
Spotkaliśmy się z ogromną gościnnością miejscowej ludności, zapraszano nas serdecznie, wszędzie częstowano świątecznymi potrawami, nalewkami i obdarowywano podarunkami związanymi z bogatą tradycją świąt wielkanocnych i regionu huculskiego. Czuliśmy się jak oczekiwani goście.

Dziękuję Opatrzności Bożej, że pozwoliła nam stanąć na nowosielickiej Ziemi , aby powstał niezwykły pomost pomiędzy domami naszych ojców: Henryka, Edwarda i matki Heleny i naszymi, które stworzylismy dla wlasnych dzieci.

To niezwykłe a zarazem naturalne połączenie miejsc pozostawia głęboki ślad w życiu człowieka i pozwoliło każdemu z nas zrozumieć sens podjętego trudu podróży.

Stanisława Winiarczyk
zd.Chałupa wnuczka Ferdynanda i Anny .

Ocena artykułu:

Odwiedziny na Kresach - Nowosielica 2009

Napisane przez manix w

Część I

Słowo ,,odwiedziny" nie może być jednoznaczne ze słowem wycieczka.

Odwiedzamy kogoś bliskiego, przyjaciela, odwiedzamy miejsca szczególnie nam bliskie, miejsca pamięci, groby bliskich, często pokonując daleką drogę bo tak dyktuje nam serce, wdzięczność i pamięć.

Dziękuję Bogu i moim krewnym Jadwidze i Stanisławowi Ferenzom oraz Jolancie Czajkowskiej że zechcieli zorganizować wzruszające odwiedziny na Kresach wiosną 2009r. z moim udziałem.

Pierwszym etapem naszej podróży były Pasieki Zubrzyckie i inne okolice Lwowa, miejsca szczególnie bliskie przewodnikowi po Pasiekach Zubrzyckich Ludwikowi Ferenz, który tu się urodził, Staszkowi, Jego bratu Władkowi i kuzynowi Józkowi.

Pasieki Zubrzckie. Stare bocianie gniazdo, które pamięta tamte czasy na posesji Zofii i Jana Ferenz.

Ugoszczeni i obdarowani przez gospodarzy, u których nocowaliśmy, po trzech dniach udaliśmy się w dalszą podróż do Kosowa.

Kosów Huculski, hotel „Żywica” p.Haliny i Władimira Broszkiewiczów

A stamtąd do Nowosielicy, która była głównym i wspólnym celem drugiego etapu naszych odwiedzin na Kresach - bo to miejsce ,,skąd nasz ród".

Nowosielica

Dzięki zaangażowaniu moich krewnych mogłam odwiedzić ,,świętą ziemię" naszych wspólnych przodków i odnależć miejsce ,,skąd wszystko się zaczęło", jak mówił Jan Paweł II o Wadowicach, czyli miejsce życia moich dziadków Ferdynanda i Anny Chałupów, narodzin, dzieciństwa i młodości mojego Taty Henryka Chałupy.

Posesja i miejsce gdzie stał dom Ferdynanda i Anny Chałupa

Cdn.

Stanisława Winiarczyk zd. Chałupa

Ocena artykułu: