Twer i Miednoje kilkadziesiąt później

Napisane przez Anonimowy w

Nikt nie lubi nagłych rozstań. Zwłaszcza jeśli okazuje się potem, że rozstanie było tym ostatnim, ostatecznym. Wyrzucamy sobie wtedy, że mogliśmy powiedzieć to czy tamto, albo nie powiedzieć, a jednak powiedzieliśmy. Oskarżamy się, że przecież powinniśmy coś przeczuwać, że nasz szósty zmysł w postaci intuicji powinien nam coś podpowiedzieć. A może wskazówki były, ale my w swym zaślepieniu ich nie odczytaliśmy?


Zdjęcia z dokumentów znalezionych przy polskich oficerach zamordowanych przez NKWD na mocy decyzji Biura Politycznego KC w marcu 1940 roku.

Czy Władysława Banasiak z domu Lech wyrzuca sobie, że nie powiedziała czegoś szczególnego, gdy jej ojciec pod obstawą sowieckich żołnierzy udawał się wraz z innymi internowanymi policjantami w nieznanym kierunku i rzucił z uśmiechem: "Do widzenia, Władzia!"? Czy żałuje, że nie pokonała strachu, nie przedarła się przez uzbrojonych konwojentów i nie rzuciła mu się na szyję? Nie wiem. Przez delikatność nie pytam.
Pani Władysława odwiedziła swojego ojca w roku 2000. Trudne to było spotkanie. Ona była już siedemdziesięciosześcioletnią staruszką, on występował pod postacią tabliczki z imieniem i nazwiskiem, która niczym nie różniła się od kilku tysięcy innych tabliczek na cmentarzu w Miednoje. Oto jak moja babcia wspomina to spotkanie:
Mieliśmy ciągle nadzieję, że ojciec nasz wróci z niewoli rosyjskiej. Niestety, ojca już nigdy nie zobaczylismy. [...] W roku 2000, 2-go września, byłam na otwarciu cmentarza w Miednoje. Tam spoczywają szczątki mojego ojca. Zwiedzilismy wszystkie miejsca kaźni. Katyń, Ostaszków-Twer, Miednoje. Tego, co przeżyłam, nie da się opisać, to trzeba przeżyć.
Cmentarze są bardzo ładne, wybudowane przez polską firmę z pomocą Rosjan. Tyle nam zostało po naszych polskich bohaterach.
Organizowane są pielgrzymki do polskich cmentarzy w roczicę zbrodni. Można złożyć kwiaty, pomodlić się i zapalić zmicze.Chciałabym jeszcze raz tam pojechać, ale nie wiem, czy to będzie ralne. Mam już 77-my rok życia [słowa te pisano w 2001 roku] i zdrowie coraz gorsze.
Molę się za wszystkich pomordowanych, niech spoczywają w pokoju.
Pani Władysława ma obecnie 85 lat. Ciągle jeszcze liczy na rozliczenie zbrodni z przeszłości.


Zdjęcie cmentarza w Miednoje. Widać tysiące tabliczek z imionami i nazwiskami pomordowanych. Źródło

Ocena artykułu:

Czy Juszczenko powinien dostać doktorat honoris causa?

Napisane przez Anonimowy w

Wielu z nas, z księdzem Isakowiczem-Zaleskim na czele, stoi na stanowisku, że nie. Dlaczego? Dlatego, że prezydent Ukrainy, mówiąc dosadnie, stawia pomniki tym, którzy w 1943 i 1944 roku wymordowali rzesze Polaków zamieszkujących tereny wschodnie. Czyli członkom band UPA.
Wśród tej rzeszy byli również członkowie rodziny Chałupów. Jednych spalono żywcem. Innych postrzelono i też spalono żywcem. Jeszcze innych zakopano w starych sztolniach i również w tym przypadku nie można mieć pewności, czy zakopywani byli zupełnie martwi. Nie wiadomo, jak oprawcy obchodzili się z ofiarami, zanim zadali im okrutną śmierć, i może lepiej tego nie dociekać. Sposoby działania banderowców można odnaleźć dzisiaj w relacjach żyjących jeszcze świadków i zdjęciach z tamtych strasznych czasów.
Zawiłe są losy Polski i Ukrainy, w wielu wypadkach nie da się jednoznacznie ocenić historii. Nie można jednak przymykać oczu na zbrodnie ludobójstwa. Nie da się wybielić krwawych plam, nie da się rozwodnić hektolitrów przelanej krwi. Nie można zaprzeczać istnieniu bestialskich mordów i mówić, że właściwie nic takiego się nie stało. Jasne, że staramy się budować dobre stosunki z naszym wschodnim sąsiadem, ale w imię zdrowej przyszłości nie można zapominać o przeszłości. Nawet jeśli jest ona bardzo trudna i bardzo krwawa. W przeciwnym wypadku grozi nam tendencja obecna na Zachodzie. Już nie Niemcy dokonały ataku na Polskę i nie Niemcy zakładali obozy koncentracyjne, ale jakaś bliżej nieokreślona narodowościowo grupa faszystów złączonych wspólną ideą. Fakt posługiwania się językiem niemieckim był tu chyba zwykłym przypadkiem.
A zatem dla zwrócenia uwagi na to, o czym media przemilczały, w imię pamięci o tych, którzy zbyt szybko zakończyli życie, krótki filmik z protestu zorganizowanego przez księdza Isakowicza-Zaleskiego na placu Litewskim przed Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. To właśnie KUL nadał Wiktorowi Juszczence doktorat honoris causa.

Ocena artykułu:

W powojennym Wrocławiu

Napisane przez Anonimowy w

Rodzina Lechów w okrojonym składzie (ojciec zamordowany przez NKWD w Twerze i pochowany w zbiorowym dole w Miednoje) powróciła do Polski z Kazachstanu, gdzie przez sześć lat system sowiecki zafundował im niewolniczą pracę ponad siły oraz grabież wszystkiego, od mienia poczynając, na godności ludzkiej kończąc. Wrócili na ziemie, na których niedobitki Słowian w postaci nielicznych autochtonów (również tępionych przez Stalina i spółkę) zamieszkiwały od kilkuset lat, bo od średniowiecza tereny te nie miały z państwem polskim nic wspólnego. Powróciły nagle do macierzy w zamian za wykreślone z tejże macierzy ziemie wschodnie, które dla odmiany w posiadaniu Polski od wiek wieków były. Ot, taki ponury żart historii. Na ziemiach już nienaszych rodzina Lechów zostawiła dom rodzinny, gospodarstwo, przyjaciół, sąsiadów i życie po prostu. Od teraz losy ich miały być związane z upadłą Festung Breslau. Pani Władysława Banasiak z domu Lech tak oto wspomina pierwsze wrocławskie dni:
7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 i tam odnaleźliśmy znajomych sprzed wojny. Była to siostra naszej sąsiadki z mężem i swoimi dziećmi. Mieli obok sklep spożywczy, zaprosili nas na kolację, obdarowali żywnością i poradzili, gdzie mamy się osiedlić.
Pomoc swojaków, którzy już jakieś tam korzonki na nowej ziemi zapuścili, była oczywiście nie do przecenienia.
Zięć tej znajomej był konwojentem, rozwoził przesiedleńców. Zawiózł nas do Żernik. Tam już mieszkali jego krewni.
W Żernikach było jeszcze wiele domów, w których można było zamieszkać. Nawet były niektóre meble, lepsze wyszabrowali Rosjanie. Wszędzie ich było pełno.

We Wrocławiu pani Władysława spotkała swojego brata Zbigniewa, który jeszcze w Kazachstanie wstąpił do Armii Kościuszkowskiej.
Mój brat Zbyszek dowiedział się o nasym powrocie, przyjechał do nas. Radości i opowiadaniom nie było końca. Wyleczył się z ran wojennych, był w stopniu porucznika. W komitecie osadników wojskowych wywalczył dla nas krowę. Była ona na te czasy nasza żywicielką.

Trzeba pamiętać, że rodzina Lechów nie miała absolutnie nic. Całe mienie zostało w Bogdanówce pod Tarnopolem. W Kazachstanie zmuszeni byli pozbyć się resztek mienia, by uregulować rachunek z kołchozem, gdzie, jak się okazało, za dużo zjedli (200 g chleba na osobę było widocznie rozrzutnością nie do przebaczenia). Przyjechali z gołymi rękami. Krowa, która dawała mleko, była w tym początkowym okresie po prostu niezbędna do przetrwania.

Brat został w wojsku, dosłużył się stopnia pułkownika. Po latach służby przeszedł na emeryturę.


Życie, które nie rozpieszczało pani Władysławy od lat młodości, nie pozwoliło odetchnąć również w powojennym Breslau.

Tutaj poznałam przyszłego mojego męża, który po wyzwoleniu powrócił do Polski. Był żołnierzem w jednostce pancernej generała Maczka.Po wyjściu za mąż zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Los nie był dla mnie łaskawy. W roku 1954 po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarł mój mąż. Zostałam z trójką małych dzieci. Najstarsza Joasia miała 5 latek, syn Jurek 4 latka, a najłodsza Ania 6 miesięcy. Nastały dla mnie cieżkie czasy. Dalsze moje przeżycia to oddzielny rozdział.

Późniejsze losy pani Władysławy wykraczają poza tematykę tego bloga, pozostawimy je zatem za zasłoną milczenia. Powiemy jeszcze tylko o odwiedzinach miejsca kaźni Stefana Lecha, ojca Władysławy, a pradziadka piszącej te słowa. W osobnej notce.

Ocena artykułu:

...tak Ty nas powrócisz na Ojczyzny łono. W bydlęcych wagonach i z tyfusem.

Napisane przez Anonimowy w

Czasami niemożliwe staje się możliwe. Czasami na końcu ciemnego tunelu ukazuje się upragnione światełko. Jeśli jest się wtedy na właściwym miejscu i we właściwym czasie, to może nas objąć litościwe spojrzenie Opatrzności, która, mam wrażenie, omiata wzrokiem świat zupełnie przypadkowo.
Przypływ nadziei ogarnął polskich zesłańców do Kazachstanu, kiedy dowiedzieli się o zakończeniu II wojny światowej. Co prawda od momentu ustania działań wojennych do momentu podjęcia działań we władzach kołchozu minął rok, ale światełko w tunelu jawiło się już więcej niż wyraźnie i nikomu w głowie nie postało, raz wykrzesaną nadzieję ugasić. Nadzieję na co? Na powrót do Polski oczywiście.
O swojej o wiele za długiej drodze do ojczyzny pisze we wspomnieniach pani Władysława Banasiak z domu Lech. Same niespodzianki czekały Polaków, same niespodzianki. Począwszy od tego, że, jak się okazało, za mało pracowali i za dużo jedli, po komfort podróży, jaki zafundowało im bratnie mocarstwo.

Doczekaliśmy się zakończenia wojny. Radość była ogromna i nadzieja powrotu do Polski. Po ciężkich przebojach i wystaraniu odpowiednich dokumentów zostaliśmy objęci repatriacją. W roku 1946, w kwietniu, rozliczaliśmy się z kołchozem, żeby otrzymać odpowiednie zaświadczenie. Okazało się, że 200 gram chleba, które otrzymywaliśmy w pracy, nie pokryło rozliczenia za trudodnie i za dużo zjedliśmy. Mama musiała sprzedać ostatnią poduszkę i wpłacić brakującą sumę do kasy.

A co z tymi, którzy nie mieli już czego sprzedać? Zostali. Przecież nie rozliczyli się z kołchozem, prawda? Trzeba było tyle nie żreć. I pracować wydajniej, wtedy wszystko byłoby w porządku.

Rosjanka [u której mieszkali kątem] dała mamie lniany worek, z którego uszyła spodnie dla Władzia [Władysław to najmłodszy z czwórki rodzeństwa, brat pani Władysławy]. Chodził on rok do szkoły. Był w 5-tej klasie. Bardzo dobrze się uczył. Kolegom z klasy 7-mej rozwiązwał zadania z matematyki. Nie było zeszytów ani papieru, uczniowie pisali na skrawkach gazet między wierdzami atramentem zrobionym z sadzy albo z buraka. Wypisali mu bardzo dobre świadectwo i żałowali, że wyjeżdża.

Władzio nie żałował. Miał w perspektywie chodzenie w czym innym niż w spodniach zrobionych z worka i za Chiny nie chciał się tej wizji wyrzec. Polacy nie mogli się doczekać końca formalności, a wiadomo, że urzędnik radziecki formalności załatwia wolno. Bo nie ma się do czego spieszyć. I nie za darmo. Bo trzeba z czegoś żyć, no nie? Polacy nie wiedzieli jednak, że piętrząca się bzdurna papierologia stosowana to jedynie początek gehenny. W następnych dniach rzeczywistość raz po raz uderzała ich w twarz na odlew.

W pierwszych dniach maja odwieziono nas wołami do rejonu odległego o 50 km i tam czekaliśmy cały tydzień na zgrupowanie w jakiejś szopie. Samochody ciężarowe, które odwoziły ziarno do stacji kolejowej, zabierały po kilkanaście osób na wierzch i żegnani przez komsomolców grudami ziemi i kamieniami, którymi w nas rzucali, dojechalismy do stacji kolejowej Mamlułka. Tam upchano nas w zdewastowanych budynkach magazynowych. Nie było ani dachu, ani podłogi, goła, mokra ziemia. Było nas tyle, że wystarczyło na kilkanaście wagonów. W nocy zerwała ię burza i zasypał nas śnieg. Ludzie zaczęli chorować, pojawił się tyfus. Po dwóch tygodniach [TYGODNIACH!!!] oczekiwania podstawiono wagony po przewożonych koniach. Dobrze, że śnieg się roztopił i w rowie była woda. Musieliśmy wyskrobać gnój, wyczyścić i wyszorować, bo smród był nie do zniesienia. Po tygodniu suszenia i wietrzenia [kolejny tydzień w magazynach bez dachu i podłogi] załadowaliśmy się do wagonów. Na drogę otrzymaliśmy z UNRY konserwy, chleb, suchary i mleko w puszkach.
Przed odjazdem przyszli jacyś wojskowi, oznajmili, że mamy nie pamiętać, co było złego, i są teraz przyjaciółmi. Po sprawdzeniu dokumentów i odśpiewaniu rosyjskiego hymnu pociąg ruszył.

Ruszył. Najważniejsze, że ruszył. Że zostawili zatyfusiałe magazyny składające się z samych ścian, że opuszczają wrogie terytorium, na którym pozbawiono ich wszystkiego, od majątku poczynając, przez rzeczy osobiste, na godności ludzkiej kończąc. Wracali do domu.
Stop. Nie do domu. Nie do domu, w którym mieszkali, bo ten dom już nie był Polską. W ich domu mieszkali teraz inni ludzie i ci inni mieli nie pamiętać, że ktoś przed nimi ten budynek zajmował. Oni jechali na tak zwane Ziemie Odzyskane. Do jakiegoś poniemieckiego Szczecina, o którym słyszeli na lekcji geografii, a który okazał się teraz być terenem rdzennie polskim. Jechali do nowej, obcej, nieznanej sobie ziemi. I tę ziemię mieli odtąd uważać za swój dom.

Pełni nadziei i radości jechaliśmy przez piękny rosyjski kraj, przez góry Ural całe w zakwitłych krokusach i sasankach. W górach pociąg jechał bardzo powoli i można było dobrze się przyjrzeć. Przejeżdżaliśmy przez ogromną rzekę Wołgę. Brzegów nie było widać. Okna i drzwi musieliśmy pozamykać, żeby nie było przeciągu. W dalszej podróży widzieliśmy zniszczenia wojenne, wioski zrównane z ziemą i zrujnowane miasta. Bywały przerwy w podróży, często czekało się na bocznicy po dwa dni, dołączali do naszego transportu dalsze wagony.

Mówi się, że bieda i nieszczęście jednoczą ludzi. To wszystko jest prawdą, jeśli nie bierzemy pod uwagę skali nieszczęścia. Po przekroczeniu pewnej granicy ludzie zaczynają zachowywać się tak, jakby nadal obowiązywały w ich populacji prymitywne instynkty i zasada doboru naturalnego.

W naszym transporcie jechało 2500 osób. W czasie postoju otrzymywaliśmy trochę zupy i chleba. Nareszcie dojechaliśmy do Brześcia. W odprawie celnej celnicy szukali złota, nikt go nie miał, nawet wszy pozbyliśmy się, bo w czasie postoju obowiązkowo chodzilismy do łaźni, a ubrania nasze były dezynfekowane w komorze o wysokiej temperaturze. Jedynie Żydzi mieli złoto, dobrze je ukryli. Im wszędzie było dobrze, w Rosji opanowali wszystkie polskie komitety i wielką część pomocy z UNRY przywłaszczali sobie. Z Brześcia pociąg zawiózł nas do Szczecina (swoich stron rodzinnych już nie zobaczylismy). Przeraziły nas ruiny, jakie tam zastaliśmy. Na naszą prośbę wagon, w którym jechaliśmy, dołączono do pociągu osobowego, który jechał do Wrocławia. 7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 (...).

W ten oto sposób rodzina Lechów, a raczej to, co z niej zostało, zawitała do byłej Festung Breslau. Wrocław nie mniej zniszczony był niż Szczecin, ale po pierwsze już nie mieli siły jechać dalej (dwa miesiące tułaczki w skandalicznych warunkach i bydlęcych wagonach jest w stanie człowieka sponiewierać), a po drugie pewne zdarzenie zaważyło na ich decyzji o pozostaniu na ruinach, które, jak głosiła propaganda, po kilkuset latach wreszcie wróciły do Macierzy. O tym zdarzeniu w następnej notce.

Ocena artykułu: