...tak Ty nas powrócisz na Ojczyzny łono. W bydlęcych wagonach i z tyfusem.

Napisane przez Anonimowy w

Czasami niemożliwe staje się możliwe. Czasami na końcu ciemnego tunelu ukazuje się upragnione światełko. Jeśli jest się wtedy na właściwym miejscu i we właściwym czasie, to może nas objąć litościwe spojrzenie Opatrzności, która, mam wrażenie, omiata wzrokiem świat zupełnie przypadkowo.
Przypływ nadziei ogarnął polskich zesłańców do Kazachstanu, kiedy dowiedzieli się o zakończeniu II wojny światowej. Co prawda od momentu ustania działań wojennych do momentu podjęcia działań we władzach kołchozu minął rok, ale światełko w tunelu jawiło się już więcej niż wyraźnie i nikomu w głowie nie postało, raz wykrzesaną nadzieję ugasić. Nadzieję na co? Na powrót do Polski oczywiście.
O swojej o wiele za długiej drodze do ojczyzny pisze we wspomnieniach pani Władysława Banasiak z domu Lech. Same niespodzianki czekały Polaków, same niespodzianki. Począwszy od tego, że, jak się okazało, za mało pracowali i za dużo jedli, po komfort podróży, jaki zafundowało im bratnie mocarstwo.

Doczekaliśmy się zakończenia wojny. Radość była ogromna i nadzieja powrotu do Polski. Po ciężkich przebojach i wystaraniu odpowiednich dokumentów zostaliśmy objęci repatriacją. W roku 1946, w kwietniu, rozliczaliśmy się z kołchozem, żeby otrzymać odpowiednie zaświadczenie. Okazało się, że 200 gram chleba, które otrzymywaliśmy w pracy, nie pokryło rozliczenia za trudodnie i za dużo zjedliśmy. Mama musiała sprzedać ostatnią poduszkę i wpłacić brakującą sumę do kasy.

A co z tymi, którzy nie mieli już czego sprzedać? Zostali. Przecież nie rozliczyli się z kołchozem, prawda? Trzeba było tyle nie żreć. I pracować wydajniej, wtedy wszystko byłoby w porządku.

Rosjanka [u której mieszkali kątem] dała mamie lniany worek, z którego uszyła spodnie dla Władzia [Władysław to najmłodszy z czwórki rodzeństwa, brat pani Władysławy]. Chodził on rok do szkoły. Był w 5-tej klasie. Bardzo dobrze się uczył. Kolegom z klasy 7-mej rozwiązwał zadania z matematyki. Nie było zeszytów ani papieru, uczniowie pisali na skrawkach gazet między wierdzami atramentem zrobionym z sadzy albo z buraka. Wypisali mu bardzo dobre świadectwo i żałowali, że wyjeżdża.

Władzio nie żałował. Miał w perspektywie chodzenie w czym innym niż w spodniach zrobionych z worka i za Chiny nie chciał się tej wizji wyrzec. Polacy nie mogli się doczekać końca formalności, a wiadomo, że urzędnik radziecki formalności załatwia wolno. Bo nie ma się do czego spieszyć. I nie za darmo. Bo trzeba z czegoś żyć, no nie? Polacy nie wiedzieli jednak, że piętrząca się bzdurna papierologia stosowana to jedynie początek gehenny. W następnych dniach rzeczywistość raz po raz uderzała ich w twarz na odlew.

W pierwszych dniach maja odwieziono nas wołami do rejonu odległego o 50 km i tam czekaliśmy cały tydzień na zgrupowanie w jakiejś szopie. Samochody ciężarowe, które odwoziły ziarno do stacji kolejowej, zabierały po kilkanaście osób na wierzch i żegnani przez komsomolców grudami ziemi i kamieniami, którymi w nas rzucali, dojechalismy do stacji kolejowej Mamlułka. Tam upchano nas w zdewastowanych budynkach magazynowych. Nie było ani dachu, ani podłogi, goła, mokra ziemia. Było nas tyle, że wystarczyło na kilkanaście wagonów. W nocy zerwała ię burza i zasypał nas śnieg. Ludzie zaczęli chorować, pojawił się tyfus. Po dwóch tygodniach [TYGODNIACH!!!] oczekiwania podstawiono wagony po przewożonych koniach. Dobrze, że śnieg się roztopił i w rowie była woda. Musieliśmy wyskrobać gnój, wyczyścić i wyszorować, bo smród był nie do zniesienia. Po tygodniu suszenia i wietrzenia [kolejny tydzień w magazynach bez dachu i podłogi] załadowaliśmy się do wagonów. Na drogę otrzymaliśmy z UNRY konserwy, chleb, suchary i mleko w puszkach.
Przed odjazdem przyszli jacyś wojskowi, oznajmili, że mamy nie pamiętać, co było złego, i są teraz przyjaciółmi. Po sprawdzeniu dokumentów i odśpiewaniu rosyjskiego hymnu pociąg ruszył.

Ruszył. Najważniejsze, że ruszył. Że zostawili zatyfusiałe magazyny składające się z samych ścian, że opuszczają wrogie terytorium, na którym pozbawiono ich wszystkiego, od majątku poczynając, przez rzeczy osobiste, na godności ludzkiej kończąc. Wracali do domu.
Stop. Nie do domu. Nie do domu, w którym mieszkali, bo ten dom już nie był Polską. W ich domu mieszkali teraz inni ludzie i ci inni mieli nie pamiętać, że ktoś przed nimi ten budynek zajmował. Oni jechali na tak zwane Ziemie Odzyskane. Do jakiegoś poniemieckiego Szczecina, o którym słyszeli na lekcji geografii, a który okazał się teraz być terenem rdzennie polskim. Jechali do nowej, obcej, nieznanej sobie ziemi. I tę ziemię mieli odtąd uważać za swój dom.

Pełni nadziei i radości jechaliśmy przez piękny rosyjski kraj, przez góry Ural całe w zakwitłych krokusach i sasankach. W górach pociąg jechał bardzo powoli i można było dobrze się przyjrzeć. Przejeżdżaliśmy przez ogromną rzekę Wołgę. Brzegów nie było widać. Okna i drzwi musieliśmy pozamykać, żeby nie było przeciągu. W dalszej podróży widzieliśmy zniszczenia wojenne, wioski zrównane z ziemą i zrujnowane miasta. Bywały przerwy w podróży, często czekało się na bocznicy po dwa dni, dołączali do naszego transportu dalsze wagony.

Mówi się, że bieda i nieszczęście jednoczą ludzi. To wszystko jest prawdą, jeśli nie bierzemy pod uwagę skali nieszczęścia. Po przekroczeniu pewnej granicy ludzie zaczynają zachowywać się tak, jakby nadal obowiązywały w ich populacji prymitywne instynkty i zasada doboru naturalnego.

W naszym transporcie jechało 2500 osób. W czasie postoju otrzymywaliśmy trochę zupy i chleba. Nareszcie dojechaliśmy do Brześcia. W odprawie celnej celnicy szukali złota, nikt go nie miał, nawet wszy pozbyliśmy się, bo w czasie postoju obowiązkowo chodzilismy do łaźni, a ubrania nasze były dezynfekowane w komorze o wysokiej temperaturze. Jedynie Żydzi mieli złoto, dobrze je ukryli. Im wszędzie było dobrze, w Rosji opanowali wszystkie polskie komitety i wielką część pomocy z UNRY przywłaszczali sobie. Z Brześcia pociąg zawiózł nas do Szczecina (swoich stron rodzinnych już nie zobaczylismy). Przeraziły nas ruiny, jakie tam zastaliśmy. Na naszą prośbę wagon, w którym jechaliśmy, dołączono do pociągu osobowego, który jechał do Wrocławia. 7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 (...).

W ten oto sposób rodzina Lechów, a raczej to, co z niej zostało, zawitała do byłej Festung Breslau. Wrocław nie mniej zniszczony był niż Szczecin, ale po pierwsze już nie mieli siły jechać dalej (dwa miesiące tułaczki w skandalicznych warunkach i bydlęcych wagonach jest w stanie człowieka sponiewierać), a po drugie pewne zdarzenie zaważyło na ich decyzji o pozostaniu na ruinach, które, jak głosiła propaganda, po kilkuset latach wreszcie wróciły do Macierzy. O tym zdarzeniu w następnej notce.

Ocena artykułu:
This entry was posted on 03 lipca 2009 at piątek, lipca 03, 2009 and is filed under . You can follow any responses to this entry through the comments feed .

0 komentarze

Prześlij komentarz