W powojennym Wrocławiu

Napisane przez Anonimowy w

Rodzina Lechów w okrojonym składzie (ojciec zamordowany przez NKWD w Twerze i pochowany w zbiorowym dole w Miednoje) powróciła do Polski z Kazachstanu, gdzie przez sześć lat system sowiecki zafundował im niewolniczą pracę ponad siły oraz grabież wszystkiego, od mienia poczynając, na godności ludzkiej kończąc. Wrócili na ziemie, na których niedobitki Słowian w postaci nielicznych autochtonów (również tępionych przez Stalina i spółkę) zamieszkiwały od kilkuset lat, bo od średniowiecza tereny te nie miały z państwem polskim nic wspólnego. Powróciły nagle do macierzy w zamian za wykreślone z tejże macierzy ziemie wschodnie, które dla odmiany w posiadaniu Polski od wiek wieków były. Ot, taki ponury żart historii. Na ziemiach już nienaszych rodzina Lechów zostawiła dom rodzinny, gospodarstwo, przyjaciół, sąsiadów i życie po prostu. Od teraz losy ich miały być związane z upadłą Festung Breslau. Pani Władysława Banasiak z domu Lech tak oto wspomina pierwsze wrocławskie dni:
7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 i tam odnaleźliśmy znajomych sprzed wojny. Była to siostra naszej sąsiadki z mężem i swoimi dziećmi. Mieli obok sklep spożywczy, zaprosili nas na kolację, obdarowali żywnością i poradzili, gdzie mamy się osiedlić.
Pomoc swojaków, którzy już jakieś tam korzonki na nowej ziemi zapuścili, była oczywiście nie do przecenienia.
Zięć tej znajomej był konwojentem, rozwoził przesiedleńców. Zawiózł nas do Żernik. Tam już mieszkali jego krewni.
W Żernikach było jeszcze wiele domów, w których można było zamieszkać. Nawet były niektóre meble, lepsze wyszabrowali Rosjanie. Wszędzie ich było pełno.

We Wrocławiu pani Władysława spotkała swojego brata Zbigniewa, który jeszcze w Kazachstanie wstąpił do Armii Kościuszkowskiej.
Mój brat Zbyszek dowiedział się o nasym powrocie, przyjechał do nas. Radości i opowiadaniom nie było końca. Wyleczył się z ran wojennych, był w stopniu porucznika. W komitecie osadników wojskowych wywalczył dla nas krowę. Była ona na te czasy nasza żywicielką.

Trzeba pamiętać, że rodzina Lechów nie miała absolutnie nic. Całe mienie zostało w Bogdanówce pod Tarnopolem. W Kazachstanie zmuszeni byli pozbyć się resztek mienia, by uregulować rachunek z kołchozem, gdzie, jak się okazało, za dużo zjedli (200 g chleba na osobę było widocznie rozrzutnością nie do przebaczenia). Przyjechali z gołymi rękami. Krowa, która dawała mleko, była w tym początkowym okresie po prostu niezbędna do przetrwania.

Brat został w wojsku, dosłużył się stopnia pułkownika. Po latach służby przeszedł na emeryturę.


Życie, które nie rozpieszczało pani Władysławy od lat młodości, nie pozwoliło odetchnąć również w powojennym Breslau.

Tutaj poznałam przyszłego mojego męża, który po wyzwoleniu powrócił do Polski. Był żołnierzem w jednostce pancernej generała Maczka.Po wyjściu za mąż zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Los nie był dla mnie łaskawy. W roku 1954 po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarł mój mąż. Zostałam z trójką małych dzieci. Najstarsza Joasia miała 5 latek, syn Jurek 4 latka, a najłodsza Ania 6 miesięcy. Nastały dla mnie cieżkie czasy. Dalsze moje przeżycia to oddzielny rozdział.

Późniejsze losy pani Władysławy wykraczają poza tematykę tego bloga, pozostawimy je zatem za zasłoną milczenia. Powiemy jeszcze tylko o odwiedzinach miejsca kaźni Stefana Lecha, ojca Władysławy, a pradziadka piszącej te słowa. W osobnej notce.

Ocena artykułu:
This entry was posted on 15 lipca 2009 at środa, lipca 15, 2009 and is filed under . You can follow any responses to this entry through the comments feed .

0 komentarze

Prześlij komentarz