Księgi parafialne. Księga Ślubów Pasieki Zubrzyckie

Napisane przez manix w

Centralne Historyczne Archiwum Państwowe Ukrainy we Lwowie to główne archiwum państwowe Zachodniej Ukrainy. Mieści dokumenty od XIII wieku do 1945 roku. W zbiorach archiwum znajduje się wiele materiałów o Lwowie, lwowska prasa, dokumenty samorządów, a także bogate zbiory dotyczące Galicji. W bogatych zbiorach archiwum znajdują się również księgi parafialne okolicznych miejscowości.
Dzisiaj księgi parafialne stanowią bogate źródło wiedzy dla osób interesujących się historią własnej rodziny, regionu, języka etc. Intencją ksiąg parafialnych było jednak przede wszystkim dokumentowanie danych dotyczących urodzeń, chrztów, ślubów i zgonów (w tym także jego przyczyn). Każda księga parafialna opatrzona była instrukcją, by bez trudu można tam było odnaleźć potrzebne, ważne informacje. A oto przykład:

Pierwsze strony każdej księgi stanowiła instrukcja dla proboszcza parafii jak dokonywać wpisów.




Rubryka Imie y Przezwisko Oblubieńca, zapisze się słowy takiemi. iako się Oblubieniec po imieniu y Przezwisku nazywa, gdzie jednak Pleban dobrze uważać będzie, ażeby nie zmyślone, ale prawdziwe Imie powiedziane mu było.


W instrukcji wpisów do ksiąg znajduje się również wzmianka o staranności dokonywania wpisów:

Aby zaś ta Książka tym pewniej należycie była zapisywana, Pleban niniejszemi się upomina, albowiem gdyby podczas Wizyty Biskupa lub Oficjalistów Cylkularnych, nieporządek lub niedbalstwo iakie postrzeżone było, za pierwszym razem wprawdzie za każdy błąd tylko 4 Zł . polsk. zapłaci, lecz potym ieszcze surowiey ukarany zostanie.

Wpisów do ksiąg parafialnych dokonywano po łacinie. Niestety niestaranne pismo proboszczów parafii mimo ostrzeżenia zawartego w instrukcji, utrudnia dokładne odczytanie i przetłumaczenie zawartych w nich informacji.

Księga Ślubów Pasieki Zubrzyckie z lat 1787 do 1913.

Księga ślubów miejscowości Pasieki Zubrzyckie z lat 1787 do1913 roku zawiera zbiór 172 aktów małżeńskich mieszkańców Pasiek Zubrzyckich. Księga podzielona jest na trzy części: akty ślubu z XVIII, XIX i XX wieku.

Z księgi wynika, że w XVIII wieku licząc od 1787 roku, zostało zawartych 15 małżeństw . Jako jeden z pierwszych zachowanych wpisów to akt ślubu z 1788 roku mojego prapraprapradziadka Antoniego Ferenz z jego pierwszą żoną Teresą Madyiurną.


Ostatni wpis z tego wieku to akt ślubu z 1795 roku Mateusz Cęcek i Katarzyna Południak.
Wiek XIX zawiera 117 aktów małżeństwa. Pierwszym wpisem rozpoczynającym nowy okres, był wpis z roku 1807 o zawarciu związku małżeńskiego pomiędzy Tomaszem Bryckim i Rozalią Hreczuch. Zamyka ten wiek akt małżeński Józefa Czuczwary i Agnieszki Krauz z 4 października 1900 roku.


Wpis ks. Michała Kochańskiego, proboszcza parafii Zubrza, zamyka wpisy na przełomie wieków.


Wiek XX obejmuje wpisy 40 aktów małżeńskich do roku 1913. Pierwszym był wpis z roku 1902 o zawarciu związku małżeńskiego pomiędzy Andrzejem Południak i Katarzyną Krauz. Ostatni udokumentowany wpis w tej księdze, to akt małżeński z 22 lipca 1913 roku Józefa Wolińskiego z Rozalią Socha.


Z analizy wpisów w księdze ślubów wynika, że na przestrzeni tego czasu, najwięcej związków małżeńskich zawarli członkowie rodziny Czuczwara, bo aż 48, następnie Południak - 44 , Krauz - 30, Janczura - 22, Ferenz - 21, Biernacik – 12, Sęp (Semp) -10, Łaźniowcy-8, Szynal -7, Kulczyki -6, Pierzchawka - 4, Łężny -4, Loster-4 , Kutio- 4, Cęcek- 4, Truszkowski – 3, Domański -3, Szumyło – 3. Osiem związków małżeńskich to małżeństwa pomiędzy członkami rodzin Czuczwara i Południak.

W większości związki małżeńskie były zawierane między mieszkańcami Pasiek Zubrzyckich. Tylko dziesięcioro współmałżonków to mieszkańcy Zubrzy, ośmioro Sichowa, siedmioro Lwowa, pięcioro z Wulki Sichowskiej oraz Krotoszyna, troje z Dawidowa.
Liczne adnotacje w Księdze - wdowa, wdowiec świadczą o bardzo wysokiej umieralności tego społeczeństwa.

Opracowała: Krystyna Ferenz Świerkot.

Ocena artykułu:

Ferenz, Ferenc czy Ferens – czyli krótka historia nazwiska

Napisane przez manix w

Przeglądając wypisy dokumentów ksiąg parafialnych Zubrzy, Pasiek niejednokrotnie można natrafić na rozbieżność w pisowni nazwiska. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden szczegół – mianowicie, że pisownia nazwiska jest różna u członków tej samej rodziny. Przypadek czy zabieg celowy? Według posiadanych przeze mnie dokumentów mogę stwierdzić, że sposób pisowni ściśle zależał od poszczególnych proboszczów.

Czym kierował się proboszcz wpisując „c”, „z” bądź „”s”? Ot ciekawostka! Porządek musiał być, dlatego ks. Teodor Arłamowski - dziewiąty proboszcz parafii Zubrza sprawujący tę funkcję przez 24 lata od 1818 do 1842 roku - uzależniał pisownię nazwiska od miejsca zamieszkania.

Zatem mieszkający w Pasiekach Zubrzyckich to Ferenzowie.


Członkowie tej samej rodzimy mieszkający w Sichowie to Ferensowie.

A zamieszkujący Zubrzę to Ferencowie.


Wraz ze zmianą proboszcza zmienia się pisownia. Kolejny proboszcz Władysław Kossowski (1842 -1851) nie widział już potrzeby rozróżniania rodzin ze względu na zamieszkanie.

W myśl zasady „jedna rodzina jedno nazwisko” przyjął pisownię Ferenz jako obligatoryjną.


Podobną zasadę wyznawał ks. Mikołaj Kochański (proboszcz w latach 1903 – 1919), z tą różnicą, że postanowił zmienić pisownię z Ferenz na Ferenc.




A jak to było na początku? Jakie nazwisko nosił nasz „prapradziad”? Mogą świadczyć o tym wpisy dokonane przez ks. Wojciecha Mickiewicza - czwartego proboszcza parafii Zubrza w latach 1761 do 1784 r.

W Księdze Ślubów i Spisie Parafian parafii Zubrza protoplasci rodziny to:

  • Antoni Ferenz ur.w1761 r. zamieszkały w Pasiekach Zubrzyckich
  • Ferenz Regina ur. 1778 r. zamieszkała w Pasiekach Zubrzyckich
  • Ferenz Jan ur.1780.r zamieszkały w Pasieki Zubrzyckich
  • Ferenz Jakub ur. 1781 r. zamieszkały w Zubrzy



Są oni najstarszymi udokumentowanymi członkami naszej rodziny i to od nich wywodzi się nasz ród zamieszkały w okolicach Lwowa z pisownią nazwiska Ferenz.

Opracowała Krystyna Ferenz-Świerkot

Ocena artykułu:

Płomień pamięci

Napisane przez manix w

Płomień pamięci


Słyszę listopadowy szmer liści
W jesiennej szarugi czas
To z Kresów Wschodnich wiatr
Przywołuje dziś pamięć o Was
Droga babciu, drogi dziadku...

Minęło właśnie 65 lat
Jak śmierć po Was przyszła niespodzianie
Nocą w okna Waszego domu załomotała
Ogniem zionęła Was i wszystko wokół pochłonęła
Bo zgraja opryszków z UPA wyrok na Was wydała


Cóż bym dziś Wam dała Gdybym Was poznała
Jak wiele mogłabym Wam powiedzieć


Ale cóż, łza się w oku kręci
Bo nic Wam dać nie mogę Oprócz swej pamięci

Nie mogę położyć kwiatu ani zapalić świecy
Babciu bez mogiły i dziadku bez grobu
Rozpalam me marzenie, że w Nowosielicy
Znajdzie się dla Was czarny krzyż i mogiła usypana I napis: ,,Tu leży babcia ukochana i dziadek z całą rodziną''


A dziś z oddali wzniecam mej pamięci płomień
I szepcę modlitwy treść
Do Boga wietrze ją nieś
Dobry Jezu a nasz Panie Daj im wieczne spoczywanie



wnuczka Stanisława Winiarczyk




Drzewa w sadzie Ferdynanda i Anny Chałupa, żywe pomniki przyrody,
milczący świadkowie tamtych tragicznych wydarzeń



Ocena artykułu:

Zubrzańska wojenka parafialna w XIX wieku

Napisane przez Anonimowy w

Władza wciąga. I dobrze smakuje. Zwłaszcza jeśli związane są z nią rozmaite profity. Głównie finansowe, ale chodzić też może po prostu o wygodne, łatwe życie. Człowiek, który już raz posmakował, jak to jest, kiedy się dużo może, zrobi wiele, by ten stan utrzymać. Tendencja to ogólnonarodowa, nieobca też ludziom na co dzień noszącym sutanny. Co gotów jest zrobić ksiądz, który nie chce odchodzić z bogatej parafii? Potrafi rozkręcić niezły PR. Ten niezły PR i wszystkie jego konsekwencje opisuje kronika parafii w Zubrzy. Zresztą posłuchajcie.
Rzecz działa się dawno, bo pod koniec XIX wieku. W roku 1898 dotychczasowy zubrzański proboszcz Władysław Klecan otrzymał "skierowanie" na nową placówkę do Chodorowa. Na objęcie po nim probostwa rozpisano - uwaga - konkurs. Wpłynęło pięć kandydatur, z których rada miasta Lwowa wybrała trzy. Zaraz, zaraz - rada miasta Lwowa? Nie Kościół? Ano tak. Pamiętajmy, że to czas zaborów, a w Galicji znajdującej się pod panowaniem austriackim stosunki państwo-Kościół kształtowały się nieco inaczej. Z trzech kandydatur wybrano ostatecznie księdza Michała Płochockiego, który od 9-ciu lat nauczał religii w lwowskich szkołach. Wybór padł jesienią 1898 roku. Wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie to, że proboszcz Klecan nie był w stanie zabrać swojego inwentarza przed marcem 1899 roku.


Fragment kroniki miejscowości Zubrza, z której od skrupulatnego kronikarza o całej historii się dowiadujemy.

Inwentarza? - znów się ktoś zdziwi. No a jak! Wiejska parafia to była, prawda? Ksiądz i zwierzynę miał, i pole, które zresztą chłopom dzierżawił. Z tytułu dzierżawy do księżowskiej kieszeni wpadała zapłata, tzw. meszne. Stałe i niemałe źródło dochodu.
Ad rem. Do czasu przybycia nowego proboszcza i uporania się ze zwierzyną księdza Klecana tymczasowym administratorem parafii został ksiądz Józef Zawisza, jeden z ubiegających się o objęcie probostwa w Zubrzy. Ksiądz Zawisza łeb na karku miał i liczyć umiał. Szybko ocenił, jaka gratka trafiła się Płochockiemu i postanowił tak zadziałać, by się na probostwie zasiedzieć. Najlepiej przez całe dziesięciolecia. Psycholog był z niego również niczego sobie, bo doskonale wiedział, że aby zyskać poparcie i sympatię ludzi, należy im mówić to, co sami chcą usłyszeć.
"Meszne to zdzierstwo" zaczął mawiać tym i owym i by uwiarygodnić swe reformatorskie podejście do sprawy po świętach Bożego Narodzenia przeszedł się z kolędą po domu za jedyne "Bóg zapłać". Nie tylko grosza nie wziął, ale i pierniczkiem lub cukierkiem poczęstował, a jakby trzeba było własną koszulę z grzbietu by zdjął i zostawił.


"Ksiądz Administrator nie dał sprawy za wygraną. Najprzód wypowiedział takie zdanie: "Żaden proboszcz nie powinien trudnić się gospodarką" - a innym razem "że meszne - to zdzierstwo". Ze zdan tych wyciągnęli chłopi następujące wnioski: "Gdyby ten Ksiądz został u nas proboszczem, używalibyśmy pole plebanalne i nie dawalibyśmy mesznego".

Któżby nie chciał mieć takiego proboszcza? Nie dość, że chodząc po kolędzie wzbrania się przed pieniężnym datkiem, to jeszcze własne pole pozwala dzierżawić zupełnie za darmo! Chłopi zrobili więc to, o co księdzu Zawiszy chodziło. Najpierw uzyskali poparcie wójta Zubrzy, a potem, wzmocnieni błogosławieństwem władzy lokalnej, wysłali pięcioosobową delegację do biskupa Lwowa i prezydenta miasta, by ci uznali słuszność ich dążeń i pozwolili dotychczasowemu administratorowi przeobrazić się w proboszcza. W skład delegacji wchodził - co warto zaznaczyć - zubrzański organista, który z lichości swego talentu muzycznego świetnie sprawę sobie zdawał i bał się, że nowy probosz pozbawi go intratnej posadki.
Ani biskup, ani władze świeckie entuzjazmu chłopów nie podzieliły. Cóż było robić? Skoro góra stanęła okoniem, pozostawało zniechęcić samego zainteresowanego. Ksiądz Płochocki, proboszcz in spe, zaczął więc otrzymywać listy z pogróżkami, w których sugerowano, żeby swego powołania poszukał raczej w dalszej katechizacji lwowskiej młodzieży. Płochocki jednakowoż pozostał odporny na argumenty.
Czas leciał nieubłaganie, aż nadeszły Święta Wielkanocne w marcu 1899 roku. Wśród ludu rozniosła się plota, że uparty nowy proboszcz zawita w parafii zaraz po poniedziałku. Wizja darmowej dzierżawy i kolędy, podczas której się otrzymuje, zamiast daje, tak mocno rozgościła się w umysłach chłopów, że nie czekając zgromadzili się na plebanii uzbrojeni po zęby w widły i kije, gotowi bronić idei do upadłego. Ksiądz Płochocki dowiedział się o czekającym go powitaniu i zawiadomił starostwo, a władze wysłały do Zubrzy oddział żandarmerii w celu osłabienia morale zgromadzonych. Skutkiem zajść było aresztowanie jednego z pięciu członków niedawnej delegacji do biskupa.
Probosz Michał Płochocki objął parafię 11 kwietnia 1899 roku. Przyjechał w obstawie żandarmerii, nie doszło jednak do żadnych przykrych zdarzeń.
Pyrrusowe to jednak było zwycięstwo i sporo go sprzeciw wobec intrygi księdza administratora kosztował. Płochocki zachorował ciężko i zmuszony był w grudniu 1899 roku dopiero co zdobytą parafię opuścić. Jako tako podleczony powrócił do Zubrzy dopiero pół roku później.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. 20 maja 1900 roku dane było schorowanemu Płochockiemu odprawić mszę przy nowiutkim ołtarzu, którego budowę sfinansowało - między innymi - zaległe chłopskie meszne.

Ocena artykułu:

Czy żołnierz może uciec?

Napisane przez Anonimowy w

Oglądaliście "Katyń" Andrzeja Wajdy? Jeśli tak, to na pewno pamiętacie scenę, kiedy kobieta z rowerem i małą dziewczynką przedziera się na wschodnie rubieże, by spotkać się ze swoim internowanym mężem, wojskowym. Do spotkania dochodzi. Ona z walizki przymocowanej na bagażniku wyciąga cywilne ubranie i namawia go, by się przebrał. Wartownicy niezbyt przykładają się do swojej roboty, jest szansa, że nikt ich nie zauważy, on się pozbędzie wojskowego płaszcza i jako zwyczajna rodzina po prostu sobie pójdą. On odmawia. Na pytanie dlaczego odpowiada, że ślubował ojczyźnie i jako żołnierz wytrwa na posterunku w każdych okolicznościach. Ona mu na to, że ślubował też jej, że ją nie opuści aż do śmierci, i zarzuca mu brak miłości. Rozstają się w bólu z przeświadczeniem, że widzieli się po raz ostatni.
Zawsze mnie ta scena irytowała. Wydawała mi się nierzeczywista, przerysowana i przesycona patosem. Każdy normalny facet z krwi i kości przebrałby się przecież w cywilne ciuszki, uciekł, a potem mógłby przydać się ojczyźnie w inny sposób, prawda? Przecież wiedzieli, że nie jadą walczyć. Wiedzieli, że pisana im jest niewola.
Scena irytowała mnie dokładnie do wczoraj, bo oto wczoraj moja babcia opowiedziała mi szczegół, którego wcześniej nie znałam. Mój pradziadek, Stefan Lech, jako policjant po agresji sowieckiej 17 września 1939 roku został wezwany do Tarnopola wraz z innymi policjantami na zgrupowanie. Tam wszystkich aresztowało NKWD. Policjantów postanowiono przetransportować najpierw pieszo na wschód, potem mieli jechać pociągiem. Gdy tak szli - po czterech w szeregu, jak opowiadała babcia - przechodzili przez wieś, gdzie starszy posterunkowy Lech mieszkał, czyli przez Bogdanówkę. To tam żegnała go babcia, o czym pisałam wcześniej. Kierowali się w stronę stacji kolejowej, gdzie podstawiono dla nich pociągi.
Do dziadka udało się dostać sąsiadowi, Ukraińcowi, z zawodu leśniczemu, który był z nim zaprzyjaźniony. Ukrainiec namawiał mojego pradziadka do ucieczki, chciał mu przynieść cywilne ubranie. Nikt nie widzi, mówił, strażnicy nie patrzą. Można się szybko przebrać i zniknąć.
Stefan Lech odmówił. Powiedział, że nie może. Dlaczego nie mógł? Był z nim policjant starszy wiekiem, sąsiad o nazwisku Husak. Husak był tuż przed emeryturą, a starszy posterunkowy Lech był dla niego jedyną znajomą osobą. Pradziadek powiedział, że wie, że jadą do niewoli, ale nie może zostawić Husaka samego. Tak się po prostu nie robi. Czy wiedział, że jadą na śmierć?

Może więc nie jest tak, że w scenie z "Katynia" jest zbyt dużo patosu. Może po prostu pewne postawy ludzkie dziś już nie są przez nas obserwowane. Może honor tak jak małżeństwo jest dzisiaj na jakiś czas. I nie opuszczę cię aż do rozwodu. Lub coś w tym sensie.

Ocena artykułu:

Pasieki Zubrzyckie w nowopowstałej parafii Sichów

Napisane przez Anonimowy w

Nowy lwowski arcybiskup rzymskokatolicki ks. Józef Bilczewski (1900 – 1923r.) uważał, że jego głównym zadaniem będzie zwiększenie liczby parafii i budownictwo nowych świątyń rzymskokatolickich. Takie zadanie wyznaczył duchowieństwu nie tylko we Lwowie, ale w całej archidiecezji.
W tym okresie na funkcję proboszcza parafii Zubrza po śmierci ks. Michała Płochockiego (19.05.1902 r.) został mianowany ks. Mikołaj Kochański. Był on piętnastym proboszczem  parafii Zubrza.  Funkcję tę sprawował przez 16 lat - od 23 marca 1903 do 10 lipca 1919 roku.


„D.23. marca 1903 objął parafię nowo instytuowany pleban ks. Mikołaj Kochański, katecheta szkoły wydziałowej męskiej św. Anny we Lwowie. Przybyłego Księdza Proboszcza witali przy bramie zaimprowizowanej przed plebanią…..”
 W czasie jego kadencji nastąpił podział parafii Zubrza. Kronika Parafialna przedstawia to w następujący sposób:


„…W r.1910 poczęli rusini w Sichowie podnosić głowy i chcieli przyciągnąć do cerkwi mieszkańców tamtejszych. Proboszcz tedy postanowił przeciwdziałać i w maju w pierwszą niedzielę r. 1910 zachęcił ludzi do budowy kościółka. Z pomocą Bożą rozpoczęto też w tym roku budowę, poświęcono kamień węgielny ( poświęcał JE.ks. Arcybiskup Bilczewski)
i w jesieni nakryto dach. W r. 1911 wykończono kościółek i we wrześniu 1911r. poświęcił proboszcz Kościół w Sichowie. W r.1911 wybudowano też kaplicę w Pasiekach Zubrzyckich
i poświęcono kamień węgielny ( poświęcenia dokonał proboszcz)…”

I tak został wybudowany kościół  pw. Najświętszej Marii Panny Królowej Polski w Sichowie, a w Pasiekach Zubrzyckich wybudowano kaplicę pw. św. Bronisławy. 
W roku 1912 dokonano irygacji parafii pw. Najświętszej Marii Panny Królowej Polski w Sichowie (gdzie posługę duszpasterską prowadzili ojcowie Bernardyni), a następnie przyłączono do niej Pasieki Zubrzyckie i Wulkę Sichowską.
Jednym z pierwszych proboszczów nowo powstałej parafii  Sichów, był ks. Adryan Biliński, który w czasie choroby ks. Mikołaja Kochańskiego i po jego śmierci (10.07.1919) pełnił obowiązki duszpasterskie w Sichowie i Zubrzy.


W czasie kilkudniowego pobytu ks. Kochańskiego w szpitalu, pełnił obowiązki dusz pasterskie w Zubrzy ekspozyt z Sichowa o. Adrian Biliński O.F.M.
W okresie międzywojennym proboszczem parafii Sichów był ks. Gabriel Telesfor - katecheta, duszpasterz młodzieży. Funkcję tę sprawuje do 1939 roku.


Od lewej Agnieszka Janczura, ks  Gabriel  Telesfor, Stanisława Szydłowska
Siedzą Helena Ginalska , Bronisła Szydłowska


Po nim funkcję proboszcza parafii Sichów przejął ks. Justyn Kostek. Pełni tę posługę przez cały okres wojny. W kwietniu 1946 roku został przesiedlony wraz z parafianami na Ziemie Zachodnie, gdzie objął parafię na Żernikach we Wrocławiu.


Ks Justyn Kostek z bratankiem

Jest on ostatnim proboszczem parafii Sichów na Kresach - Ziemiach Utraconych.

Stanisław Ferenz

Ocena artykułu:

Kronika Parafialna Zubrzy

Napisane przez Anonimowy w

Wszystkich zainteresowanych pełną treścią Kroniki Parafialnej Zubrzy, pragnę poinformować, że ks. dr Jarosław Wąsowicz opublikuje jej całościowe opracowanie wraz z obszernymi komentarzami i przypisami. Wydanie tego dzieła to przedsięwzięcie bardzo czasochłonne i pracochłonne, zwłaszcza dlatego że pierwsza część kroniki pisana jest łaciną.



Przetłumaczenie tego tekstu nie jest łatwe z uwagi na swoisty język, jak również sam styl pisma, któremu niejednokrotnie daleko jest do kaligrafii.



Mimo wszystkich trudów, przedsięwzięcie na pewno się opłaci.  Kronika jest bowiem bardzo cennym dokumentem, który ukazuje życie mieszkańców parafii Zubrza od 1629 roku na tle ważnych wydarzeń politycznych, gospodarczych, działań wojennych oraz ich skutków.  Opisanych jest tam tak wiele szczegółów z życia mieszkańców, ich czyny godne i szlachetne, poświęcenie i ofiarność parafian oraz ludzka tragedia spowodowana nieszczęściem, chorobą czy po prostu zwykłą głupotą i zawiścią ludzką. A oto jeden z przykładów:



Zubrzanie od dawna słyną z burd i awantur w śród których i  życia ludzkie padały. Za największych awanturników  ostatnich czasach uważano familię S. W r.b. niejaki Józef S.- sławny zawadiaka- napadł w nocy na dom K. Szczepana grożąc.”że ich wszystkich na kupę poskłada”.  K. wiedząc, że S. nie zna żartów, nie czekając, aż go S. czem poczęstuje - wystrzelił śrótem przez okno – i na miejscu położył napastnika. S.2/II900

Za zgodą ks. dr Jarosława Wąsowicza, na „Naszych Kresach” będą ukazywały się fragmenty tekstów z Kroniki, które w sposób bezpośredni dotyczą mojej Rodziny i Pasiek Zubrzyckich.

Opracował Stanisław Ferenz

Ocena artykułu:

Pasieki Zubrzyckie w XVII wieku

Napisane przez Anonimowy w

Na wschód od Zubrzy przy drodze Sichowskiej w kierunku na Dawidów w lasach dębowych, bukowych, na wykarczowanych polanach mieści się osada Pasieki. Mieszkańcy jej, to w większości rdzenna ludność, ale są także liczne rodziny, które uciekły przed barbarzyństwem Tatarów, rodziny emigrantów i kupców niemieckich, węgierskich i włoskich. Pierwszy proboszcz ks. Waydalt Melchior sprawujący tę funkcję od roku1629 określił Pasieki, wioskę przynależącą do parafii Zubrza jako „osadę pełnej barci z której miód się dosłownie przelewał”.


Kronika parafialna w Zubrzy, rok 1629


Początkowo mieszkańcy Pasiek trudnili się bartnictwem (w starych dębowych i lipowych dziuplach pełno było miodu i wosku), rybactwem (w licznych stawach i sadzawkach był dostatek ryb, które po złowieniu suszono i wędzono), łowiectwem (na żubry i bobry polowano tutaj jeszcze w XIX wieku), zbieraniem grzybów, jagód, wycinką drewna, produkcją węgla drzewnego, potażu i dziegciu. Bo był to czas, gdy wokół Pasiek Zubrzyckich rozpościerały się jeszcze lasy.
W związku z rabunkową gospodarką leśną szybko przybywało pastwisk i pól pod uprawę zbóż . Zaczęło rozwijać się rolnictwo i hodowla zwierząt domowych. Bliskość Lwowa, a co za tym idzie łatwość zbytu wszystkiego, co się wyprodukuje, powoduje bogacenie się mieszkańców i szybki rozwój wioski.
Niestety położenie tuż na obrzeżach miasta w kierunku południowo wschodnim przy drodze w kierunku na Stanisławów powoduje, że każde działanie wojenne, każdy najazd Chmielnickiego i hord Tatarów (1648), Moskali (1655), wojny tureckiej(1672), szwedzkiej (1704) przetacza się przez Pasieki. To w tej wiosce Chmielnicki w październiku 1648 roku wraz z wodzem Tatarów miał swoją główną kwaterę:
Jechali tedy posłowie miejscy jakby przez morze nieprzyjaciół aż do taborów kozackich, które stały między Krzywczycami a Lesienicami. Tu ich Chmielnicki częstował gorzałką, którą sam nad miarę lubił i przytem rozgadał się szeroko o krzywdach, przez panów polskich mu wyrządzonych. Na usilne prośby mieszczan o zniżenie okupu, odkładał postanowienie swoje do rady wojennej. Wkrótce też odbyła się w głównej kwaterze na Pasiekach owa rada wojenna, w której wódz .Tatarów Tohaj-bej na pierwszem zasiadał miejscu.

I tak było za każdym razem wróg niszcząc Lwów, wcześniej koczując u jego granic grabił, zabijał, palił i niszczył przygraniczne wioski. Pasieki żyją w ścisłej symbiozie z Lwowem. Rozwijają się tylko w okresie rozwoju Lwowa, w czasie wolnym od wojen i najazdów, tracą wszystko kiedy Lwów upada.

W notatce wykorzystano materiały:
Kronika parafijalana w Zubrzy. Rok 1629.
„Historia miasta Lwowa w zarysie”. Fryderyk Papée

Opracował Stanisław Ferenz

Ocena artykułu:

Marian Chałupa

Napisane przez manix w

Marian Chałupa urodził się w 1894 r. w Wasylkowcach jako syn Józefa Chałupy i Katarzyny z Zasławnych. Wasylkowce to wieś leżąca na terenie licznych jarów i wąwozów w połowie drogi z Kopyczyniec do Husiatynia w woj.tarnopolskim. Przed wojną Wasylkowce liczyły 2800 mieszkańców-większość Rusinów, około 500 miszkańców to Polacy. Ponadto w Wasylkowcach zamieszkiwały rodziny Zydów, Rosjan, Czechów, Węgrów i Niemców. We wrześniu 1939 r. Marian Chałupa jako st.post.PP pełnił służbę na Posterunku w Kopyczyńcach (do 1939 r. miasto powiatowe w woj.tarnopolskim ).

"Był policjantem, to wystarczy, by go rozstrzelać" - powiedział na jednym z przesłuchań szef kalinińskiego NKWD- Dmitrij Stefanowicz Tokariew, później generał bezpieczeństwa państwowego w Kazaniu. Według danych szacunkowych, we wrześniu 1939 roku internowano na Kresach Wschodnich 12 tysięcy funkcjonariuszy i pracowników policji. Pod koniec 1939 roku władze ZSRR podjęły przygotowania do ostatecznego rozwiązania problemu polskich jeńców wojennych.Ostatecznie los policjantów z Ostaszkowa przesądzony został 5 marca 1940 roku na posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP(b) w składzie: Stalin, Woroszyłow, Mołotow, Mikojan i Kaganowicz. Wówczas to podjęto decyzję akceptującą wniosek Ł. Berii o rozpatrzeniu w trybie specjalnym, z zastosowaniem kary śmierci przez rozstrzelanie spraw 14736 polskich jeńców, w tym 1030 oficerów i podoficerów policji, ochrony pogranicza i żandarmerii oraz 5138 szeregowych policji, żandarmerii, więziennictwa i wywiadu. Wśród jeńców był st. post. Marian Chałupa ,który podobnie jak inni policjanci został rozstrzelany w Twerze w 1940 r., spoczywa w Miednoje, mianowany na stopień aspiranta Policji Państwowej.


Zdjęcie z Księgi Cmentarnej Miednoje nadesłane przez panią Annę Chałupa


Korzystano z materiałów :

http://www.katedrapolowa.pl/ofiary.php



Ocena artykułu:

Historyczne non possumus

Napisane przez Anonimowy w

Wrzesień to oczywiście miesiąc wspomnień. Zwłaszcza jeśli okazja jest okrągła. My obchodzimy w tym roku 70. rocznicę rozpoczęcia II wojny światowej i przez wszystkie media mówione, pisane i oglądane przewija się co, kto i gdzie powiedział w kwestii jak wyżej. Znajdujemy się właśnie mniej więcej na półmetku pomiędzy przeświętowanym 1 września, a nieświętowanym 17, do którego podchodzimy jak pies do jeża (no, żeby nie urazić rosyjskiego niedźwiedzia. Stary niedźwiedź mocno śpi i jest dobrze).
Niezależnie od tego, ile mądrych lub niemądrych głów zabierze głos, dla mnie spojrzenie na wrześniowe rocznice ma zawsze wymiar mocno osobisty. Wyobrażam sobie mianowicie mojego pradziadka, który już wie, że wojna się zaczęła, ale jeszcze nie wie, że za parę dni po raz ostatni zobaczy swoją żonę i dzieci. A już zupełnie nie ma pojęcia, że za kilka miesięcy stanie się tylko kłopotliwym nazwiskiem w zniszczonych potem kartotekach, jednym z wielu tysięcy równie kłopotliwych, pochowanych w Miednoje, Katyniu i innych miejscach. Historyczna persona non grata.
Zastanawiam się przy okazji tego września i innych przed nim (a może i po nim, jak Bóg pozwoli), czy kiedyś doczekam się świeckiego non possumus w kontekście historycznym. Czy ktoś kiedyś (o rządzących myślę) wystąpi z otwartą przyłbicą i zaprotestuje przeciw rozmienianiu polskiej historii na drobne i przemieniania bólu ludzkiego w piątą wodę po kisielu. Ciekawe, czy się doczekam.

Ocena artykułu:

Chamstwo historyczne

Napisane przez Anonimowy w

Mistrzostwo świata w odwracaniu kota ogonem. Perfekcja w dziedzinie udowadniania, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Rosja, spadkobierczyni ZSRR, z bezgranicznym wprost tupetem wpiera ludziom, że księżyc jest z żółtego sera. O co chodzi? O film "Sekrety tajnych protokołów", jaki rosyjska telewizja nadała zupełnie niedawno. Telewizja państwowa, warto podkreślić. Mówimy o Rosji. W rosyjskiej telewizji państwowej bez wiedzy i zgody Kremla nic się nie dzieje. Wniosek? Kreml popiera tezy postawione w skandalicznym dokumencie.
W historii pisanej piórem rosyjskim dzieją się rzeczy zaskakujące. Polska podpisuje tajny pakt z hitlerowskimi Niemcami, którego celem w dalszej kolejności jest atak na ZSRR (może jeszcze anszlus jak w przypadku Austrii, hę? "Na granicy polsko-chińskiej znowu zamieszki", hę?). ZSRR - co zupełnie zrozumiałe - musiało się bronić. Jak? Podpisując traktat Ribbentrop-Mołotow. Tak, tak, ZSRR wcale nie chciało z Hitlerem się bratać, ale to wredna i podstępna Polska, której Związek tak się przecież obawiał, wymusiła zaistniałą sytuację. To była obrona konieczna. W ramach tej obrony skrupulatnie rozdzielono strefy wpływów od Finlandii po Rumunię (no, jak już się bronić, to skutecznie, hę?).
Dlaczego Związek Radziecki 17 września bez wypowiedzenia wojny przekroczył wschodnią granicę Polski? Przecież musiał się bronić! Niemcy złamały pakt R-M i zajęły Lwów, co mogło się skończyć reanimacją idei wielkiej Ukrainy. Nie można było do tego dopuścić, bo los ZSRR wisiał na włosku. Z bólem serca, ale trzeba było na tę cholerną Polskę najechać.
Warto jest również podkreślić fakt, że w tajnych rozmować polsko-niemieckich jako trzecia strona uczestniczyła Japonia. Kroił się pierwszy rozbiór ZSRR. Od zachodu w zamiarach grabieżczych i komunobójczych miała nań najechać sanacyjna Polska, ziemie wschodnie zaś miała zagarnąć krwiożercza Japonia. Granica polsko-japońska? Och, to przecież była tylko kwestia czasu! By ideę tę zdusić jeszcze w zarodku, zaprojektowano porządek w Europie na najbliższe 50 lat. Republiki nadbałtyckie utraciły niepodległość do lat 90-tych XX wieku (czy ktoś jeszcze pamięta, że po ogłoszeniu przez Litwę niepodległości do Wilna wjechały radzieckie czołgi i ginęły niewinne osoby, do których strzelano jak do kaczek?), a Polska i inne kraje Europy Środkowej otrzymały w prezencie jedynie słuszny ustrój. Siłę błogosławieństwa wielkiego brata wzmocniono obecnością wojskową.
Okazuje się więc, że mój pradziadek był więziony w Ostaszkowie, a w piwnicach szkoły medycznej w Twerze otrzymał kulkę w tył głowy dlatego, że planował zbrojną napaść na ZSRR. Dlatego, że jako policjant w służbie zaborczej Polski miał stać się narzędziem ucisku narodu rosyjskiego. Cóż miał Związek robić? Bronić się musiał, prawda? Wyrwał chwasta. Na wszelki wypadek postarano się zapewnić mojemu pradziadkowi towarzystwo w postaci tysięcy innych policjantów równie groźnych jak on sam. A Armia Czerwona po wejściu na nasze tereny paliła i gwałciła, co żyło, na wszelki wypadek i w obronie koniecznej, zanim Polska spali i zgwałci.
Jak czytam i słyszę takie rewelacje jak przestawione w "Sekretach tajnych protokołów", to krew mnie zalewa. A jeszcze jak pomyślę, że reakcją naszych władz będzie nu, nu, nu - pogrożenie Rosji paluszkiem (a ty, niedobra, a ty, a ty), ale tak bardzo delikatnie, żeby nie drażnić niedźwiedzia, to naprawdę wszystkiego mi się odechciewa. A założę się, że w imię budowania dobrych stosunków polsko-rosyjskich rząd nie będzie chciał zaprzepaścić ogromu prac dotychczas przez siebie podjętych i jakoś szczególnie mocno protestować nie będzie. No, bo przecież Rosja tak nas szanuje jak nigdy dotąd, prawda? A jak się z nami liczy, no, no.
A wiecie, jak sprytnie zamordowali mojego pradziadka i jego współwięźniów? Pomysłowe to było. Szedł sobie delikwent korytarzem piwnicznym, za nim dwóch uzbrojonych. Na końcu korytarza było takie obniżenie stropu. Żeby wejść do następnego pomieszczenia, musiał się mocno schylić. I wtedy szast-prast dostawał kulkę w pięknie nastawioną do strzału potylicę. Genialne, prawda? Potem już tylko worek na głowę, na ciężarówkę człowieka i do dołu.
Mam nadzieję, że tam w zaświatach nie mają pojęcia, co się teraz dzieje. Szkoda by było.

Ocena artykułu:

Rajd śladami Stepana Bandery - prowokacja?

Napisane przez Anonimowy w

Co można zrobić, aby uczcić pamięć o kimś? Na przykład zorganizować pielgrzymkę do jego grobu, miejsca urodzenia czy jeszcze gdzieś tam. Albo wycieczkę, która jednocześnie miałaby walory i sportowe, i edukacyjne. A można też upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i zorganizować pielgrzymkę rowerową.
Na taki pomysł wpadli młodzi Ukraińcy, którzy zorganizowali międzynarodowy (w sensie, że przez różne terytoria prowadzi) rajd kolarski pod hasłem "Europejskimi śladami Stepana Bandery". Start na Ukrainie, meta w Bawarii, bo tam Bandera został pochowany. Trasa wyprawy prowadzi również przez Polskę. I tu zaczynają się schody.


fot. Dariusz Delmanowicz

A schody są, ponieważ Stepan Bandera jest twórcą UPA, czyli Ukraińskiej Armii Powstańczej odpowiedzialnej za wymordowanie około 200 tysięcy Polaków zamieszkujących tereny Wołynia, Polesia i wschodniej Galicji. Bandy UPA w latach 1943-1944 napadały wsie, bestialsko mordowały wszystko, co się rusza, część kobiecą uprzednio zgwałciwszy. Ponieważ amunicję należało oszczędzać (wojna, panie, wojna), rzeź czyniono za pomocą pił, siekier, noży, kos, sztachet, pałek i co tam się jeszcze znalazło. Jeśli czasu brakło, zawsze można było ludność zapędzić do jednego budynku (np. kościoła lub urzędu) i spalić żywcem.
Rzeź nie była fanaberią rozpasanej tłuszczy, której poczynania wymknęły się spod kontroli. Była zaplanowaną i konsekwentnie przeprowadzaną akcją oczyszczania newralgicznych terenów z ludności nieukraińskiej. Bandera walczył o niepodległość Ukrainy metodą czystek etnicznych. Łatwiej jest bowiem udowodnić i uzyskać prawa do terenów, które są jednorodne pod względem nacji. Łatwiej jest wtedy wprowadzać pewien ład państwowości, bo nie ma problemu mniejszości narodowych. "Wyczyszczone" z Polaków wsie miały być zasiedlone ludnością ukraińską. Pytanie tylko, czy droga do własnej państwowości poprzez zagładę drugiego narodu zasługuje na pamięć i szacunek?
Polska odpowiedź oczywiście brzmi: nie. Ukraińcy są w ocenie Bandery podzieleni. Jedni uważają go za czarną plamę swojej historii, inni, no właśnie, inni jego śladami podróżują na rowerach do Monachium. Jeden z uczestników rajdu argumentował udział w przedsięwzięciu tym, że Bandera znany był ze zdrowego stylu życia, tężyzny fizycznej i zamiłowania do sportu. To mniej więcej tak jakby Niemcy zorganizowali rajd śladami Adolfa Hitlera, ponieważ ten był jaroszem (czyli zdrowo się odżywiał) i zbudował mnóstwo autostrad (czyli dobrze zrobił narodowi). Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski uważa rowerową "pielgrzymkę" za prowokację ukraińskich nacjonalistów.
Na kanwie tego rajdu wiele się ostatnio słyszy w mediach o trudnej polsko-ukraińskiej historii. Słyszy się też o jednoczesnym wzywaniu do pamięci i przebaczenia. Zastanawiam się tylko, czy ci, którzy całe rodziny potracili na skutek rzezi band UPA, i nielicznie żyjący jeszcze świadkowie tych wydarzeń w ogóle rozważają akt przebaczenia. Są rany, które nigdy się nie zagoją, bo zbyt głęboko zostały zadane. Zastanawiam się też nad pamięcią. Młode pokolenie Polaków ma trudności z odpowiedzią na pytanie, co było 13 grudnia 1981 roku lub (o zgrozo) 1 września 1939. Czy ktoś z nich wie w ogóle, kim był Stepan Bandera? I przebaczenia zatem braknie, i z pamięcią krucho.

Ocena artykułu:

Augustyn Chałupa syn Augustyna.

Napisane przez Anonimowy w

Augustyn Chałupa to jeden z synów Augustyna Chałupy i Józefy Janiczek. Augustyn urodził się w 1882r. w Nowosielscy . Był bratem Józefa i Ludwika Chałupy, których fotografie zamieszczone są na tym blogu.


Zdjęcie Augustyna Chałupy z żoną Rozalią zd Jackowska ze zbiorów Heleny Langert Chałupa
 
Augustyn mieszkał z rodziną w Nowosielicy. Podstępnie zwołany wraz z innymi Polakami przez nacjonalistów UPA do Urzędu Gromadzkiego został tam żywcem spalony w 1944r. Jego żona Rozalia zd. Jackowska oraz dzieci zmuszeni do opuszczenia Nowosielicy i ucieczki przed barbarzyństwem ukraińskim osiedlili się w Polsce.
A oto co Edward Chałupa pisze o swoim kuzynie w pamiętniku .
” Następny Augustyn, syn Augustyna, żona Rozalia, żywcem spalony przez rezunów ukraińskich w urzędzie gromadzkim, ich dzieci Grzegorz, Wincenty zabity na wojnie 1939, Michał i Helena żyją."
 

Nowosielica Miejsce po Gromadzkiej Radzie. To tutaj banderowcy  UPA dokonali zbrodni na Polakach
 
Po 65 latach od tamtej tragedii udało nam się stanąć w tym miejscu, gdzie tylko natura wystawiła Im pomnik, zapalić znicz i odmówić modlitwę za zamordowanych Polaków .

Opracowali Jadwiga i Stanisław Ferenzowie

Ocena artykułu:

Twer i Miednoje kilkadziesiąt później

Napisane przez Anonimowy w

Nikt nie lubi nagłych rozstań. Zwłaszcza jeśli okazuje się potem, że rozstanie było tym ostatnim, ostatecznym. Wyrzucamy sobie wtedy, że mogliśmy powiedzieć to czy tamto, albo nie powiedzieć, a jednak powiedzieliśmy. Oskarżamy się, że przecież powinniśmy coś przeczuwać, że nasz szósty zmysł w postaci intuicji powinien nam coś podpowiedzieć. A może wskazówki były, ale my w swym zaślepieniu ich nie odczytaliśmy?


Zdjęcia z dokumentów znalezionych przy polskich oficerach zamordowanych przez NKWD na mocy decyzji Biura Politycznego KC w marcu 1940 roku.

Czy Władysława Banasiak z domu Lech wyrzuca sobie, że nie powiedziała czegoś szczególnego, gdy jej ojciec pod obstawą sowieckich żołnierzy udawał się wraz z innymi internowanymi policjantami w nieznanym kierunku i rzucił z uśmiechem: "Do widzenia, Władzia!"? Czy żałuje, że nie pokonała strachu, nie przedarła się przez uzbrojonych konwojentów i nie rzuciła mu się na szyję? Nie wiem. Przez delikatność nie pytam.
Pani Władysława odwiedziła swojego ojca w roku 2000. Trudne to było spotkanie. Ona była już siedemdziesięciosześcioletnią staruszką, on występował pod postacią tabliczki z imieniem i nazwiskiem, która niczym nie różniła się od kilku tysięcy innych tabliczek na cmentarzu w Miednoje. Oto jak moja babcia wspomina to spotkanie:
Mieliśmy ciągle nadzieję, że ojciec nasz wróci z niewoli rosyjskiej. Niestety, ojca już nigdy nie zobaczylismy. [...] W roku 2000, 2-go września, byłam na otwarciu cmentarza w Miednoje. Tam spoczywają szczątki mojego ojca. Zwiedzilismy wszystkie miejsca kaźni. Katyń, Ostaszków-Twer, Miednoje. Tego, co przeżyłam, nie da się opisać, to trzeba przeżyć.
Cmentarze są bardzo ładne, wybudowane przez polską firmę z pomocą Rosjan. Tyle nam zostało po naszych polskich bohaterach.
Organizowane są pielgrzymki do polskich cmentarzy w roczicę zbrodni. Można złożyć kwiaty, pomodlić się i zapalić zmicze.Chciałabym jeszcze raz tam pojechać, ale nie wiem, czy to będzie ralne. Mam już 77-my rok życia [słowa te pisano w 2001 roku] i zdrowie coraz gorsze.
Molę się za wszystkich pomordowanych, niech spoczywają w pokoju.
Pani Władysława ma obecnie 85 lat. Ciągle jeszcze liczy na rozliczenie zbrodni z przeszłości.


Zdjęcie cmentarza w Miednoje. Widać tysiące tabliczek z imionami i nazwiskami pomordowanych. Źródło

Ocena artykułu:

Czy Juszczenko powinien dostać doktorat honoris causa?

Napisane przez Anonimowy w

Wielu z nas, z księdzem Isakowiczem-Zaleskim na czele, stoi na stanowisku, że nie. Dlaczego? Dlatego, że prezydent Ukrainy, mówiąc dosadnie, stawia pomniki tym, którzy w 1943 i 1944 roku wymordowali rzesze Polaków zamieszkujących tereny wschodnie. Czyli członkom band UPA.
Wśród tej rzeszy byli również członkowie rodziny Chałupów. Jednych spalono żywcem. Innych postrzelono i też spalono żywcem. Jeszcze innych zakopano w starych sztolniach i również w tym przypadku nie można mieć pewności, czy zakopywani byli zupełnie martwi. Nie wiadomo, jak oprawcy obchodzili się z ofiarami, zanim zadali im okrutną śmierć, i może lepiej tego nie dociekać. Sposoby działania banderowców można odnaleźć dzisiaj w relacjach żyjących jeszcze świadków i zdjęciach z tamtych strasznych czasów.
Zawiłe są losy Polski i Ukrainy, w wielu wypadkach nie da się jednoznacznie ocenić historii. Nie można jednak przymykać oczu na zbrodnie ludobójstwa. Nie da się wybielić krwawych plam, nie da się rozwodnić hektolitrów przelanej krwi. Nie można zaprzeczać istnieniu bestialskich mordów i mówić, że właściwie nic takiego się nie stało. Jasne, że staramy się budować dobre stosunki z naszym wschodnim sąsiadem, ale w imię zdrowej przyszłości nie można zapominać o przeszłości. Nawet jeśli jest ona bardzo trudna i bardzo krwawa. W przeciwnym wypadku grozi nam tendencja obecna na Zachodzie. Już nie Niemcy dokonały ataku na Polskę i nie Niemcy zakładali obozy koncentracyjne, ale jakaś bliżej nieokreślona narodowościowo grupa faszystów złączonych wspólną ideą. Fakt posługiwania się językiem niemieckim był tu chyba zwykłym przypadkiem.
A zatem dla zwrócenia uwagi na to, o czym media przemilczały, w imię pamięci o tych, którzy zbyt szybko zakończyli życie, krótki filmik z protestu zorganizowanego przez księdza Isakowicza-Zaleskiego na placu Litewskim przed Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. To właśnie KUL nadał Wiktorowi Juszczence doktorat honoris causa.

Ocena artykułu:

W powojennym Wrocławiu

Napisane przez Anonimowy w

Rodzina Lechów w okrojonym składzie (ojciec zamordowany przez NKWD w Twerze i pochowany w zbiorowym dole w Miednoje) powróciła do Polski z Kazachstanu, gdzie przez sześć lat system sowiecki zafundował im niewolniczą pracę ponad siły oraz grabież wszystkiego, od mienia poczynając, na godności ludzkiej kończąc. Wrócili na ziemie, na których niedobitki Słowian w postaci nielicznych autochtonów (również tępionych przez Stalina i spółkę) zamieszkiwały od kilkuset lat, bo od średniowiecza tereny te nie miały z państwem polskim nic wspólnego. Powróciły nagle do macierzy w zamian za wykreślone z tejże macierzy ziemie wschodnie, które dla odmiany w posiadaniu Polski od wiek wieków były. Ot, taki ponury żart historii. Na ziemiach już nienaszych rodzina Lechów zostawiła dom rodzinny, gospodarstwo, przyjaciół, sąsiadów i życie po prostu. Od teraz losy ich miały być związane z upadłą Festung Breslau. Pani Władysława Banasiak z domu Lech tak oto wspomina pierwsze wrocławskie dni:
7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 i tam odnaleźliśmy znajomych sprzed wojny. Była to siostra naszej sąsiadki z mężem i swoimi dziećmi. Mieli obok sklep spożywczy, zaprosili nas na kolację, obdarowali żywnością i poradzili, gdzie mamy się osiedlić.
Pomoc swojaków, którzy już jakieś tam korzonki na nowej ziemi zapuścili, była oczywiście nie do przecenienia.
Zięć tej znajomej był konwojentem, rozwoził przesiedleńców. Zawiózł nas do Żernik. Tam już mieszkali jego krewni.
W Żernikach było jeszcze wiele domów, w których można było zamieszkać. Nawet były niektóre meble, lepsze wyszabrowali Rosjanie. Wszędzie ich było pełno.

We Wrocławiu pani Władysława spotkała swojego brata Zbigniewa, który jeszcze w Kazachstanie wstąpił do Armii Kościuszkowskiej.
Mój brat Zbyszek dowiedział się o nasym powrocie, przyjechał do nas. Radości i opowiadaniom nie było końca. Wyleczył się z ran wojennych, był w stopniu porucznika. W komitecie osadników wojskowych wywalczył dla nas krowę. Była ona na te czasy nasza żywicielką.

Trzeba pamiętać, że rodzina Lechów nie miała absolutnie nic. Całe mienie zostało w Bogdanówce pod Tarnopolem. W Kazachstanie zmuszeni byli pozbyć się resztek mienia, by uregulować rachunek z kołchozem, gdzie, jak się okazało, za dużo zjedli (200 g chleba na osobę było widocznie rozrzutnością nie do przebaczenia). Przyjechali z gołymi rękami. Krowa, która dawała mleko, była w tym początkowym okresie po prostu niezbędna do przetrwania.

Brat został w wojsku, dosłużył się stopnia pułkownika. Po latach służby przeszedł na emeryturę.


Życie, które nie rozpieszczało pani Władysławy od lat młodości, nie pozwoliło odetchnąć również w powojennym Breslau.

Tutaj poznałam przyszłego mojego męża, który po wyzwoleniu powrócił do Polski. Był żołnierzem w jednostce pancernej generała Maczka.Po wyjściu za mąż zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Los nie był dla mnie łaskawy. W roku 1954 po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarł mój mąż. Zostałam z trójką małych dzieci. Najstarsza Joasia miała 5 latek, syn Jurek 4 latka, a najłodsza Ania 6 miesięcy. Nastały dla mnie cieżkie czasy. Dalsze moje przeżycia to oddzielny rozdział.

Późniejsze losy pani Władysławy wykraczają poza tematykę tego bloga, pozostawimy je zatem za zasłoną milczenia. Powiemy jeszcze tylko o odwiedzinach miejsca kaźni Stefana Lecha, ojca Władysławy, a pradziadka piszącej te słowa. W osobnej notce.

Ocena artykułu:

...tak Ty nas powrócisz na Ojczyzny łono. W bydlęcych wagonach i z tyfusem.

Napisane przez Anonimowy w

Czasami niemożliwe staje się możliwe. Czasami na końcu ciemnego tunelu ukazuje się upragnione światełko. Jeśli jest się wtedy na właściwym miejscu i we właściwym czasie, to może nas objąć litościwe spojrzenie Opatrzności, która, mam wrażenie, omiata wzrokiem świat zupełnie przypadkowo.
Przypływ nadziei ogarnął polskich zesłańców do Kazachstanu, kiedy dowiedzieli się o zakończeniu II wojny światowej. Co prawda od momentu ustania działań wojennych do momentu podjęcia działań we władzach kołchozu minął rok, ale światełko w tunelu jawiło się już więcej niż wyraźnie i nikomu w głowie nie postało, raz wykrzesaną nadzieję ugasić. Nadzieję na co? Na powrót do Polski oczywiście.
O swojej o wiele za długiej drodze do ojczyzny pisze we wspomnieniach pani Władysława Banasiak z domu Lech. Same niespodzianki czekały Polaków, same niespodzianki. Począwszy od tego, że, jak się okazało, za mało pracowali i za dużo jedli, po komfort podróży, jaki zafundowało im bratnie mocarstwo.

Doczekaliśmy się zakończenia wojny. Radość była ogromna i nadzieja powrotu do Polski. Po ciężkich przebojach i wystaraniu odpowiednich dokumentów zostaliśmy objęci repatriacją. W roku 1946, w kwietniu, rozliczaliśmy się z kołchozem, żeby otrzymać odpowiednie zaświadczenie. Okazało się, że 200 gram chleba, które otrzymywaliśmy w pracy, nie pokryło rozliczenia za trudodnie i za dużo zjedliśmy. Mama musiała sprzedać ostatnią poduszkę i wpłacić brakującą sumę do kasy.

A co z tymi, którzy nie mieli już czego sprzedać? Zostali. Przecież nie rozliczyli się z kołchozem, prawda? Trzeba było tyle nie żreć. I pracować wydajniej, wtedy wszystko byłoby w porządku.

Rosjanka [u której mieszkali kątem] dała mamie lniany worek, z którego uszyła spodnie dla Władzia [Władysław to najmłodszy z czwórki rodzeństwa, brat pani Władysławy]. Chodził on rok do szkoły. Był w 5-tej klasie. Bardzo dobrze się uczył. Kolegom z klasy 7-mej rozwiązwał zadania z matematyki. Nie było zeszytów ani papieru, uczniowie pisali na skrawkach gazet między wierdzami atramentem zrobionym z sadzy albo z buraka. Wypisali mu bardzo dobre świadectwo i żałowali, że wyjeżdża.

Władzio nie żałował. Miał w perspektywie chodzenie w czym innym niż w spodniach zrobionych z worka i za Chiny nie chciał się tej wizji wyrzec. Polacy nie mogli się doczekać końca formalności, a wiadomo, że urzędnik radziecki formalności załatwia wolno. Bo nie ma się do czego spieszyć. I nie za darmo. Bo trzeba z czegoś żyć, no nie? Polacy nie wiedzieli jednak, że piętrząca się bzdurna papierologia stosowana to jedynie początek gehenny. W następnych dniach rzeczywistość raz po raz uderzała ich w twarz na odlew.

W pierwszych dniach maja odwieziono nas wołami do rejonu odległego o 50 km i tam czekaliśmy cały tydzień na zgrupowanie w jakiejś szopie. Samochody ciężarowe, które odwoziły ziarno do stacji kolejowej, zabierały po kilkanaście osób na wierzch i żegnani przez komsomolców grudami ziemi i kamieniami, którymi w nas rzucali, dojechalismy do stacji kolejowej Mamlułka. Tam upchano nas w zdewastowanych budynkach magazynowych. Nie było ani dachu, ani podłogi, goła, mokra ziemia. Było nas tyle, że wystarczyło na kilkanaście wagonów. W nocy zerwała ię burza i zasypał nas śnieg. Ludzie zaczęli chorować, pojawił się tyfus. Po dwóch tygodniach [TYGODNIACH!!!] oczekiwania podstawiono wagony po przewożonych koniach. Dobrze, że śnieg się roztopił i w rowie była woda. Musieliśmy wyskrobać gnój, wyczyścić i wyszorować, bo smród był nie do zniesienia. Po tygodniu suszenia i wietrzenia [kolejny tydzień w magazynach bez dachu i podłogi] załadowaliśmy się do wagonów. Na drogę otrzymaliśmy z UNRY konserwy, chleb, suchary i mleko w puszkach.
Przed odjazdem przyszli jacyś wojskowi, oznajmili, że mamy nie pamiętać, co było złego, i są teraz przyjaciółmi. Po sprawdzeniu dokumentów i odśpiewaniu rosyjskiego hymnu pociąg ruszył.

Ruszył. Najważniejsze, że ruszył. Że zostawili zatyfusiałe magazyny składające się z samych ścian, że opuszczają wrogie terytorium, na którym pozbawiono ich wszystkiego, od majątku poczynając, przez rzeczy osobiste, na godności ludzkiej kończąc. Wracali do domu.
Stop. Nie do domu. Nie do domu, w którym mieszkali, bo ten dom już nie był Polską. W ich domu mieszkali teraz inni ludzie i ci inni mieli nie pamiętać, że ktoś przed nimi ten budynek zajmował. Oni jechali na tak zwane Ziemie Odzyskane. Do jakiegoś poniemieckiego Szczecina, o którym słyszeli na lekcji geografii, a który okazał się teraz być terenem rdzennie polskim. Jechali do nowej, obcej, nieznanej sobie ziemi. I tę ziemię mieli odtąd uważać za swój dom.

Pełni nadziei i radości jechaliśmy przez piękny rosyjski kraj, przez góry Ural całe w zakwitłych krokusach i sasankach. W górach pociąg jechał bardzo powoli i można było dobrze się przyjrzeć. Przejeżdżaliśmy przez ogromną rzekę Wołgę. Brzegów nie było widać. Okna i drzwi musieliśmy pozamykać, żeby nie było przeciągu. W dalszej podróży widzieliśmy zniszczenia wojenne, wioski zrównane z ziemą i zrujnowane miasta. Bywały przerwy w podróży, często czekało się na bocznicy po dwa dni, dołączali do naszego transportu dalsze wagony.

Mówi się, że bieda i nieszczęście jednoczą ludzi. To wszystko jest prawdą, jeśli nie bierzemy pod uwagę skali nieszczęścia. Po przekroczeniu pewnej granicy ludzie zaczynają zachowywać się tak, jakby nadal obowiązywały w ich populacji prymitywne instynkty i zasada doboru naturalnego.

W naszym transporcie jechało 2500 osób. W czasie postoju otrzymywaliśmy trochę zupy i chleba. Nareszcie dojechaliśmy do Brześcia. W odprawie celnej celnicy szukali złota, nikt go nie miał, nawet wszy pozbyliśmy się, bo w czasie postoju obowiązkowo chodzilismy do łaźni, a ubrania nasze były dezynfekowane w komorze o wysokiej temperaturze. Jedynie Żydzi mieli złoto, dobrze je ukryli. Im wszędzie było dobrze, w Rosji opanowali wszystkie polskie komitety i wielką część pomocy z UNRY przywłaszczali sobie. Z Brześcia pociąg zawiózł nas do Szczecina (swoich stron rodzinnych już nie zobaczylismy). Przeraziły nas ruiny, jakie tam zastaliśmy. Na naszą prośbę wagon, w którym jechaliśmy, dołączono do pociągu osobowego, który jechał do Wrocławia. 7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ul. Paulińskiej 14 (...).

W ten oto sposób rodzina Lechów, a raczej to, co z niej zostało, zawitała do byłej Festung Breslau. Wrocław nie mniej zniszczony był niż Szczecin, ale po pierwsze już nie mieli siły jechać dalej (dwa miesiące tułaczki w skandalicznych warunkach i bydlęcych wagonach jest w stanie człowieka sponiewierać), a po drugie pewne zdarzenie zaważyło na ich decyzji o pozostaniu na ruinach, które, jak głosiła propaganda, po kilkuset latach wreszcie wróciły do Macierzy. O tym zdarzeniu w następnej notce.

Ocena artykułu:

Co cię nie zabije, to cię wzmocni

Napisane przez Anonimowy w

Jeśli wykonujesz pracę niewoliczą, to na pewno wiesz, że zawsze musisz być w formie. Zawsze na najwyższych obrotach przy minimum porcji żywieniowych. System sowiecki dążył do stworzenia swoistego perpetuum mobile z masy ludzkiej. Masa miała pracować za darmo, bez przerwy i w miarę możliwości nic nie jeść. Nic więc dziwnego, że masa chorowała. Oczywiście taniej było dać umrzeć, niż leczyć, ale jak na złość masa nie zawsze chciała tak po prostu kopnąć w kalendarz.
Władysława Banasiak z domu Lech zachorowała. Dopadła ją malaria, która nie była żadnym ewenementem w tym kontynentalnym kazachskim klimacie.

W międzyczasie w 1944 roku zachorowałam na malarię. Lekarstw nie było żadnych. Wiosną step pięlnie zakwitł jak dywan różnymi kwiatami. Mama zbierała piołun i macierzankę. Po zaparzeniu piłam te zioła, ale niewiele pomagały. Najpierw miałam straszne dreszcze, rzucało mnąj ak piłką, a potem temperatura 40ºC. Takie ataki miałam dwa razy dziennie. Zimą chroba cofnęła się i z nastaniem wiosny ponownie mnie zaatakowała. Byłam bliska śmierci.

Czy da się pracować niewolniczo, kiedy dzień w dzień ma się drgawki i temperaturę ponad czterdzieści stopni? Okazuje się, że tak, aczkolwiek wydajność jednak spada. W końcu jednak zasoby ludzkiej energii życiowej ulegają wyczerpaniu. Trzeba coś zrobić, cokolwiek, byle pozostać przy życiu.

Latem, gdy zboże było zebrane, przyjechało do kołchozu wojsko gruzińskie. Wywoziło ziarno i bydło. Za namową Rosjanki, u której mieszkaliśmy, zebrałam się na odwagę i poszłam do wojskowego lekarza Gruzina. Powiedziałam, kim jestem, że choruję na malarię i nie mam żadnych lekarstw. Lekarz potraktował mnei przyjaźnie, dał garść chininy, ale nie mam się chwalić Rosjanom, bo im by nie dał. To mnie uratowało, choroba zaczęła się cofać.

W tym fragmencie swoich wspomnień pani Władysława narzuciła sama sobie wewnętrzną cenzurę. Z jej relacji ustnej wiem (wszak to moja babcia), że do chininy ktoś - Gruzin? Polacy? - zalecił zastosowanie katalizatora. Tym katalizatorem był pędzony w ukryciu samogon. Porządną dawkę chininy rozpuszczono w porządnej dawce bimbru i dano Władysławie do wypicia. Skutek był łatwy do przewidzenia. Moja babcia straciła przytomność i nie odzyskiwała jej przez najbliższe trzy dni. Jej rodzina była przekonana, że to już koniec. Jakież było ich zdziwienie, kiedy chora po nerwowym oczekiwaniu doszła do siebie. Po malarii nie było śladu.

Ocena artykułu:

...tak prędko odchodzą

Napisane przez Anonimowy w

Są takie rzeczy, które zawsze, kiedy by nie nastąpiły, przychodzą nie w porę: ciąża i śmierć. Nigdy nie ma dobrego czasu na rodzenie dzieci, tak jak nigdy nie ma odpowiedniego na umieranie. Zwłaszcza jeśli śmierć zaskakuje człowieka w miejscu, w którym nie chciałby się znaleźć.
Ciężko się nam pogodzić z odejściem bliskiej osoby. Jeśli to odejście nastąpiło wskutek działań represyjnych, o pogodzeniu się nie ma mowy. Zostaje w człowieku trauma jak nigdy niegojąca się rana głęboka aż do odsłonięcia kości. Próbuje wówczas coś zrobić, cokolwiek, co pomogłoby znieść stratę. Jeśli jest pozbawiony wszelkich możliwości działania, skupia się na tym, by godnie pożegnać tego, kto go zbyt wcześnie opuścił. Zdarza się jednak, że i ta godność bywa niedostępnym luksusem. Wspomnienia z Syberii pani Władysławy Banasiak zd. Lech:

Zimą zmarł syn naszej sąsiadki, Olek, w wieku 16 lat na gruźlicę. Przeziębił się podczas pracy w lesie, brak leków i głód doprowadziły go do śmierci. Nie było z czego zrobić trumny. Mama dała deski z naszej pryczy, sąsiadka też, co mogła, pozbierała. Potem zbiły nędzną skrzynkę i zawiozły go sankami na cmentarz. Ziemia była głęboko zamarznięta, z trudem wykopały dołek przy pomocy kilofa i łomu, które pożyczyli im Rosjanie. Pomodliliśmy się, przysypali zmarzliną i śniegiem. Tak pozostał na nieludzkiej ziemi. Wiosną grób poprawiliśmy, żeby głodne psy nie wygrzebały go.

Co czuje matka, która kilofem rozbija ziemię, by oddać zmarzlinie swoje dziecko? Co czuje matka, kiedy jedyne, co może dać swemu zmarłemu dziecku, to skrzynka zbita z pozbieranych po ludziach desek? Co czuje, kiedy zamiast zapalać znicze na jego mogile, przychodzi sprawdzać, czy psy nie wykopały i nie rozszarpały ciała? Co czuje, kiedy wie, że aby jej syn miał "posłanie", ktoś inny został tego posłania pozbawiony? Nic nie mogła zrobić, żeby go wyleczyć i nic nie może mu dać, kiedy umarł. Jeśli jesteś matką, możesz zrozumieć jej ból.
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą - pisał ks. Twardowski. Choćbyśmy się nie wiem jak spieszyli i tak odejdą zbyt szybko.

Ocena artykułu:

Jeśli nic już nie masz, zawsze można zabrać ci polskość.

Napisane przez Anonimowy w

W 1941 roku sytuacja ZSRR nie była godna pozazdroszczenia. Bida z nędzą, armia ledwo dycha (co nie przeszkadza jej po drodze gwałcić wszystkiego, co się rusza), Hitler trzyma się nieźle i nie wiadomo, co będzie dalej. Trzeba było zapewnić sobie dodatkową pomoc. Skąd? Z Polski. To znaczy z obywateli polskich. Z tym obywatelstwem to jednak przepychanki były, bo według rządu polskiego (na uchodźctwie rzecz jasna) obywatelem polskim był każdy, kto w chwili wybuchu II wojny światowej posiadał obywatelstwo naszego kraju. Według władz ZSRR Polakami byli tylko ci, którzy mieli polską narodowość (co na przykład wykluczało z grona Polaków wielu Żydów). No, dobrze, ale co z tymi obywatelami? Stworzono z nich armię, której dowództwo powierzono generałowi Władysławowi Andersowi. Anders sam wypuszczony z więzienia NKWD pozbierał po obcej ziemi bidotę wypuszczoną z gułagów i stalinowskich więzień. Nie dość, że trzeba ich było doprowadzić do "stanu używalności", to jeszcze odpowiednio przeszkolić. Armię zaczęto formować w okręgu Buzułuku. Zebrano ponad 25 tysięcy osób, w tym 960 oficerów. Mało? Mało. Zwłaszcza oficerów mało. Upomniano się więc o resztę. Pani Władysława pisze o tym w swoich wspomnieniach:

Generał Anders formując Armię domagał się wypuszczenia na wolność 16 tysiący polskich oficerów (którzy byli już zamordowani w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie). Odpowiedź Stanina była, że już wszyscy są zwolnieni i uckeilki za granicę, chyba do Mandżurii. Generał nie podporządkował się rozkazom rosyjskim domagającym się wysłania Polskiej Armii na front i wyprowadził wojska do Iranu.

Tak, nie podporządkował się. Chciał walczyć po stronie aliantów, ale nie jako podwładny władz ZSRR. Z Iranu wojska polskie przeszły do Iraku, gdzie - jakże by inaczej - ochraniała strategiczne pola naftowe przed dywersją niemieckką. Z Iraku Polacy trafili do Palestyny, a z Palestyny do Włoch, gdzie wzięli udział w bitwie pod Monte Cassino. Sprawą zaginionych oficerów polskich zajął się Józef Czapski, sam przetrzymywany w Starobielsku. Nie znalazł odpowiedzi na pytanie, gdzie się podziali. Odpowiedzi dostarczyli w 1943 roku Niemcy, rozkopując ziemię w przykatyńskich lasach.

Jak to zwykle w życiu bywa, wielka polityka najbardziej odbija się na tych, którzy najmniej mają do powiedzenia, a najmniej do powiedzenia mieli Polacy zesłani do Kazachstanu.

Nie docierały do nas wiadomości o formowaniu Armii. Po tym incydencie zaczęły się represje. Odebrano nam polskie obywatelstwa i chcieli zmusić do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. W nocy zebrali wszystkich mężczyzn, pobili ich, kobiety pozamykali w komórce, ale nikt się nie podpisał i obywatelstwa rosyjskiego nie przyjęliśmy.

Potracili bliskich, pozbawiono ich dobytku, wywieziono wbrew ich woli i przymuszono do niewolniczej pracy. Czy można się dziwić, że bronili jedynej rzeczy, której nikt dotąd nie zdołał im odebrać? W końcu stracili i to. Oficjalnie zostali bez kraju. Jednak przynależność do danego narodu nosisz w sercu i jeśli tylko czujesz się Polakiem, nikt nie jest w stanie cię tego pozbawić. Nawet jeśli zabiorą ci papiery.

Ocena artykułu:

Młodość, stare zdjęcia i Monte Cassino

Napisane przez Anonimowy w

Chyba wszyscy słyszeli o czerwonych makach na Monte Cassino, których barwa dzięki polskiej krwi stała się jeszcze intensywniejsza. Wszyscy też, albo przynajmniej większość, spotkali się z zagadnieniem bitwy pod Monte Cassino, która stała się synonimem niezwykle krwawych walk i zwycięstwa za wszelką cenę. Niewielu jednak wie, że zwycięski szturm, w którym główną rolę odegrali Polacy, był czwartym atakiem z kolei, a wzgórze z klasztorem było oblegane przez wojska alianckie przez cztery miesiące. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę, że Polacy – tak jak Anglicy, Hindusi, Amerykanie i Nowozelandczycy w trzech wcześniejszych bitwach – wystąpili w roli mięsa armatniego. Atakowali na zaminowanym, kompletnie nieosłoniętym terenie, podczas gdy Niemcy zasypywali ich ostrzałem artyleryjskim. Fakt, że czwarta bitwa zakończyła się sukcesem Polacy zawdzięczają swojej niezwykłej waleczności i determinacji. Serię ataków przeprowadzonych w dniach 11-19 maja 1944 roku skazywano na nieuniknioną porażkę, co mogło się wydać logiczne, biorąc pod uwagę fakt, że w trzech wcześniejszych szturmach zginęło tak wielu żołnierzy, że z podstawowego składu poszczególnych dywizji przy życiu zostało mniej niż 10% ludzi, a niektóre jednostki trzeba było rozwiązać, ponieważ wybite zostały niemal do nogi. Polacy również ponieśli ogromne straty. Zginęło 924 żołnierzy, 345 uznano za zaginionych.

I tu przechodzimy do sedna. Zapewne nikt oprócz nas nie wie, że wśród tych 924 osób był Leon Chałupa, 33-letni syn Ferdynanda Chałupy i Heleny Strecker, dla którego tym razem los nie okazał się łaskawy. Leon Chałupa poległ. W jaki sposób zginął – nie wiadomo i raczej wątpliwe, byśmy kiedykolwiek mieli tego dociec. Wszystkie jego plany życiowe i marzenia rozwiały się wraz z armatnim dymem. Pozostał postacią na starej fotografii, uśmiechniętym młodym człowiekiem o przekornym spojrzeniu, który nie ma bladego pojęcia o tym, co już niedługo przyjdzie mu przeżyć. Urodzony w 1911 roku nigdy się nie zestarzał, a na zawsze odejdzie dopiero wtedy, kiedy przestaną istnieć stare zdjęcia, na których czas zatrzymał się pod koniec lat trzydziestych. My wbrew wszystkiemu chcemy, by jeszcze z nami pozostał i w tym celu właśnie powstała ta notka.

Leona wymienia w swoim pamiętniku Edward Chałupa przy nakreślaniu drzewa genealogicznego rodziny zamieszkującej Nowosielicę w powiecie śniatyńskim:

Następny syn Ferdynand, żona Helena z domu Strecker, on żywcem spalony w urzędzie gromadzkim przez rezunów ukraińskich, ona zastrzelona w czasie ucieczki przed barbarzyństwem ukraińskim, ich dzieci: Leon padł pod Monte Cassino, córka Helena, zamężna Czaplewska i druga córka, zamężna Szall. Następnie córka Teresa, zamężna Stokłosa W., oboje już nie żyją, ich syn ­Franciszek.

Czas, żeby wszyscy ujrzeli młodego podporucznika. Oto pierwsza z fotografii:



Po środku Leon Chałupa, syn Ferdynanda i Heleny Strecker. Obok niego z prawej strony Helena Chałupa, córka Augustyna i Rozalii Jackowskiej. Powyżej z prawej strony brat Heleny, Michał Chałupa. Są to wnuki Augustyna Chałupy i Józefy Janiczek. Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert.


I może jeszcze jedno zdjęcie, na którym Leon uśmiechnięty stoi pierwszy z prawej.


Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert

Leon dzielnie walczył i przez cały tydzień wymykał się przeznaczeniu. Od 11 maja 1944 roku trwał na pierwszej linii frontu. Los dopadł go na dzień przed zakończeniem walk, czyli 18 maja. Klasztor na Monte Cassino był już wtedy pusty, ponieważ Niemcy wycofali się chyłkiem. Nie wiedział o tym. Chyba nikt nie wiedział. Czy gdyby wiedział, walczyłby inaczej? Czy uniknąłby śmierci? Nie wiadomo.
Całe szczęście doceniono ofiarę młodego podporucznika. Pośmiertnie został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Teraz odpoczywa po walkach w towarzystwie kompanów z 18 Batalionu Strzelców na polskim cmentarzu wojennym na Monte Cassino. Ma swoją kwaterę - grób 7-C-1.
Spójrzcie jeszcze raz na obie fotografie. Przyjrzyjcie się temu młodemu człowiekowi. Można pomyśleć, że lubił się uśmiechać, prawda? Wesołe usposobienie widać w jego oczach. I niech tak zostanie.

Ocena artykułu:

Odwiedziny na Kresach - Nowosielica 2009, cz. 2

Napisane przez manix w

Ogromnym przeżyciem dla mnie było to, że mogłam po raz pierwszy zapalić znicz na tym miejscu, jednocześnie miejscu zagłady rodziców i rodzeństwa mojego Taty tym bardziej, że stało się to dopiero po 65 latach od Ich męczeńskiej śmierci.

Wnuczka Stanisława Winiarczyk zd. Chałupa zapala znicz na prochach swoich dziadków.

Nie byłoby to możliwe bez pomocy sędziwych już przyjaciół i kolegów naszych krewnych,
świadków ich życia i śmierci. Wspomnieniami i wspólną modlitwą uczciliśmy pamięć naszych bliskich.
Bóg zapłać im za okazane serce i modlitwę.

Wspólna modlitwa

Dzięki pomocy ludzi dobrej woli z Nowosielicy dotarliśmy także do miejsca, gdzie znajdował się przedwojenny urząd gromadzki, w którym banderowcy upa żywcem spalili naszych krewnych i innych Polaków mieszkającyh w Nowosielicy i Dżurowie.

Świadek tamtych tragicznych wydarzeń. Pomnik wystawiony przez naturę pomordowanym.


Odwiedziliśmy cmentarz polski, na którym zachowały się nagrobki naszych przodków.

Wspólna modlitwa przy grobie Józefa Chałupy i Magdaleny zd. Kelnar, protoplastów Rodziny Chałupa


Gościliśmy w domu naszego stryja Ferdynanda i jego brata Augustyna Chałupa. Odpoczywaliśmy na posesji Edwarda Chałupy, Ojca Jadwigi, dziadka Jolanty i jej mamy Heleny.

Posesja Edwarda Chałupy i Marii zd. Berezowska

We wszystkich tych miejscach mieliśmy możliwość wyrażenia wdzięczności Opatrzności Bożej za dar życia przekazany nam przez naszych rodziców. Tak się składa, że każda z nas poprzez jednego z rodziców związana jest z nowosielicką ziemią.
Spotkaliśmy się z ogromną gościnnością miejscowej ludności, zapraszano nas serdecznie, wszędzie częstowano świątecznymi potrawami, nalewkami i obdarowywano podarunkami związanymi z bogatą tradycją świąt wielkanocnych i regionu huculskiego. Czuliśmy się jak oczekiwani goście.

Dziękuję Opatrzności Bożej, że pozwoliła nam stanąć na nowosielickiej Ziemi , aby powstał niezwykły pomost pomiędzy domami naszych ojców: Henryka, Edwarda i matki Heleny i naszymi, które stworzylismy dla wlasnych dzieci.

To niezwykłe a zarazem naturalne połączenie miejsc pozostawia głęboki ślad w życiu człowieka i pozwoliło każdemu z nas zrozumieć sens podjętego trudu podróży.

Stanisława Winiarczyk
zd.Chałupa wnuczka Ferdynanda i Anny .

Ocena artykułu: