Chyba wszyscy słyszeli o czerwonych makach na Monte Cassino, których barwa dzięki polskiej krwi stała się jeszcze intensywniejsza. Wszyscy też, albo przynajmniej większość, spotkali się z zagadnieniem bitwy pod Monte Cassino, która stała się synonimem niezwykle krwawych walk i zwycięstwa za wszelką cenę. Niewielu jednak wie, że zwycięski szturm, w którym główną rolę odegrali Polacy, był czwartym atakiem z kolei, a wzgórze z klasztorem było oblegane przez wojska alianckie przez cztery miesiące. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę, że Polacy – tak jak Anglicy, Hindusi, Amerykanie i Nowozelandczycy w trzech wcześniejszych bitwach – wystąpili w roli mięsa armatniego. Atakowali na zaminowanym, kompletnie nieosłoniętym terenie, podczas gdy Niemcy zasypywali ich ostrzałem artyleryjskim. Fakt, że czwarta bitwa zakończyła się sukcesem Polacy zawdzięczają swojej niezwykłej waleczności i determinacji. Serię ataków przeprowadzonych w dniach 11-19 maja 1944 roku skazywano na nieuniknioną porażkę, co mogło się wydać logiczne, biorąc pod uwagę fakt, że w trzech wcześniejszych szturmach zginęło tak wielu żołnierzy, że z podstawowego składu poszczególnych dywizji przy życiu zostało mniej niż 10% ludzi, a niektóre jednostki trzeba było rozwiązać, ponieważ wybite zostały niemal do nogi. Polacy również ponieśli ogromne straty. Zginęło 924 żołnierzy, 345 uznano za zaginionych.
I tu przechodzimy do sedna. Zapewne nikt oprócz nas nie wie, że wśród tych 924 osób był Leon Chałupa, 33-letni syn Ferdynanda Chałupy i Heleny Strecker, dla którego tym razem los nie okazał się łaskawy. Leon Chałupa poległ. W jaki sposób zginął – nie wiadomo i raczej wątpliwe, byśmy kiedykolwiek mieli tego dociec. Wszystkie jego plany życiowe i marzenia rozwiały się wraz z armatnim dymem. Pozostał postacią na starej fotografii, uśmiechniętym młodym człowiekiem o przekornym spojrzeniu, który nie ma bladego pojęcia o tym, co już niedługo przyjdzie mu przeżyć. Urodzony w 1911 roku nigdy się nie zestarzał, a na zawsze odejdzie dopiero wtedy, kiedy przestaną istnieć stare zdjęcia, na których czas zatrzymał się pod koniec lat trzydziestych. My wbrew wszystkiemu chcemy, by jeszcze z nami pozostał i w tym celu właśnie powstała ta notka.
Leona wymienia w swoim pamiętniku Edward Chałupa przy nakreślaniu drzewa genealogicznego rodziny zamieszkującej Nowosielicę w powiecie śniatyńskim:
Następny syn Ferdynand, żona Helena z domu Strecker, on żywcem spalony w urzędzie gromadzkim przez rezunów ukraińskich, ona zastrzelona w czasie ucieczki przed barbarzyństwem ukraińskim, ich dzieci: Leon padł pod Monte Cassino, córka Helena, zamężna Czaplewska i druga córka, zamężna Szall. Następnie córka Teresa, zamężna Stokłosa W., oboje już nie żyją, ich syn Franciszek.
Czas, żeby wszyscy ujrzeli młodego podporucznika. Oto pierwsza z fotografii:
Po środku Leon Chałupa, syn Ferdynanda i Heleny Strecker. Obok niego z prawej strony Helena Chałupa, córka Augustyna i Rozalii Jackowskiej. Powyżej z prawej strony brat Heleny, Michał Chałupa. Są to wnuki Augustyna Chałupy i Józefy Janiczek. Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert.
I może jeszcze jedno zdjęcie, na którym Leon uśmiechnięty stoi pierwszy z prawej.
Zdjęcie ze zbiorów Heleny Langert
Leon dzielnie walczył i przez cały tydzień wymykał się przeznaczeniu. Od 11 maja 1944 roku trwał na pierwszej linii frontu. Los dopadł go na dzień przed zakończeniem walk, czyli 18 maja. Klasztor na Monte Cassino był już wtedy pusty, ponieważ Niemcy wycofali się chyłkiem. Nie wiedział o tym. Chyba nikt nie wiedział. Czy gdyby wiedział, walczyłby inaczej? Czy uniknąłby śmierci? Nie wiadomo.
Całe szczęście doceniono ofiarę młodego podporucznika. Pośmiertnie został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Teraz odpoczywa po walkach w towarzystwie kompanów z 18 Batalionu Strzelców na polskim cmentarzu wojennym na Monte Cassino. Ma swoją kwaterę - grób 7-C-1.
Spójrzcie jeszcze raz na obie fotografie. Przyjrzyjcie się temu młodemu człowiekowi. Można pomyśleć, że lubił się uśmiechać, prawda? Wesołe usposobienie widać w jego oczach. I niech tak zostanie.